[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Wyszliśmy na ulicę, ale po paru krokach trzeba było schować się w pierwszej bramie.
Lunęło na dobre.
Musimy poczekać... powiedziałem. Zdjąłem sweter i okryłem ją. Wcisnęliśmy się
w sam kąt bramy, deszcz zacinał z Ukosa, tuż koło nas rosła w oczach wielka kałuża, potem
druga, trzecia...
Rozpętała się burza, raz po raz waliły pioruny, na moment robiło się wtedy widno jak
w dzień. Drzewa przy drodze kładły się na siebie, wiatr szarpał latarnię, rozkołysał ją rzuca-
ła urywane błyski na mokre, lśniące gałęzie, na drogę i na nas.
Przekrzykiwaliśmy teraz burzę:
Ale leje! Elżbieta, boisz się?
Nie!
Słuchaj! A gdzie Gruby? przypomniałem sobie nagle. Przecież był tam...
Nie. On mnie tylko przyprowadził i wywołał cię... Nie chciałam sama. I zaraz potem
poszedł...
Dobrze, że poszedł! i uśmiechnąłem się. Do niej i do samego siebie.
Nie pytasz, gdzie byłam cały dzień?
A właśnie! Zupełnie mi nie przyszło do głowy, żeby o to zapytać. Teraz kiedy wie-
działem, że jest tutaj, obok mnie, przestało być ważne wszystko to, co działo się w dzień,
wszystko, co się wydarzyło.
Przyszłam nad staw jak zawsze, po dziesiątej. Nie było cię, więc usiadłam na skar-
pie... I nagle przyleciał zziajany Zbyszek, ciotka go przysłała. Przyszła depesza z domu
z Warszawy... Zgadnij, co się urodziło?
Przez chwilę nie rozumiałem, o czym ona mówi.
Jurek! Przecież opowiadałam ci w ogródku, pierwszego dnia...
No, tak, racja. Dopiero teraz przypomniałem sobie wszystko. Opowiadała, że jej mat-
ka spodziewa się dziecka, w lipcu, zgadza się...
I co? Masz siostrę? Albo blizniaki!
Tak, jeszcze tego potrzeba: blizniaki! Widzę, że ty mi dobrze życzysz. I wcale nie
siostra, na szczęście. Chłopczyk!
Szczerze mówiąc, nie widziałem żadnej różnicy chłopiec czy dziewczyna, czy to nie
jest wszystko jedno?
...No i ojciec pisał w tej depeszy, żebym od dwunastej czekała na poczcie, na telefon
od niego, to mi wszystko opowie. Od razu znad stawu poleciałam na pocztę, prawie trzy go-
dziny czekałam... Ale wszystko w porządku, zdrowi są i tak dalej... Po obiedzie chciałam cię
szukać, ale niby gdzie? Zostałam w domu i napisałam list do mamy, do szpitala.
Elżbieta zamyśliła się.
Wiesz co? powiedziała nagle. Może nie uwierzysz, ale to był pierwszy list do
niej, pierwszy od dnia, kiedy tu przyjechałam...
Uwierzę... ja też jeszcze do mamy ani razu nie napisałem. Nie było jakoś czasu!
Oj, Jurek! pokiwała głową i pogroziła mi palcem. Nie było czasu! To przez ciebie
wszystko... Widzisz, jacy my jesteśmy? Może już pójdziemy? Ciotka umrze ze strachu...
Wystawiłem głowę z bramy, rozejrzałem się.
Jeszcze tylko chwilę, zaraz się przewali... Nawet szybko przesuwa się ta burza.
A cały dzień było tak duszno, Potworny dzień!
Nieprawda! Właśnie, że piękny dzień... jeszcze takiego nie było, wiesz? I ta burza
też jest ładna! Może nie?
Aadna? Podoba ci się? No, to chodz! pociągnąłem ją szybko i wyskoczyliśmy
z bramy.
Przebiegliśmy ulicę, potem jeszcze kilkanaście kroków, jeszcze kilka... Zupełnie
ciemno i ta ulewa, szumiąca głośno ściana deszczu, przez którą trzeba było przebijać się
z trudem. Na moment stanęliśmy pod drzewem, żeby złapać oddech. Odgarnąłem jej mokre
włosy z czoła... i nagle pochyliłem się szybko i pocałowałem ją. Jeszcze sekundę wcześniej
nie wiedziałem, że to zrobię. A chwilę pózniej nie odważyłbym się już na to. Nic nie
myślałem, nie widziałem jej twarzy, nie było koło nas burzy. Usłyszałem dzwięczącą ciszę.
Elżbieta oderwała się od drzewa i wyskoczyła w deszcz, który lunął jakby gwałtowniej. Znów
wrócił głośny szum, otoczył nas ze wszystkich stron, szalała burza...
Biegliśmy teraz środkiem jezdni. Zgrabnie przeskakiwała wielkie kałuże, a ja waliłem w nie
trampkami, aż woda rozpryskiwała się na wszystkie strony.
Byliśmy już zupełnie mokrzy i ubłoceni, znowu brakowało tchu.
I nagle zacząłem się śmiać, pełną piersią, na cały głos.
Wariat z mokrą głową! krzyknęła Elżbieta. Dogoniłem ją i złapałem za rękę. Biegliśmy
teraz razem.
Usłyszałem nagle, jak jacyś ludzie, którzy przystanęli pod balkonem koło piekarni,
żeby przeczekać deszcz, wymienili ze sobą głośne uwagi:
Popatrzcie, jak im wesoło! Smarkacze włóczą się po nocy...
A matka pewno z paskiem czeka!
Zaśmiałem się jeszcze głośniej.. Co wy w ogóle o nas wiecie? pomyślałem. Zcisnąłem
mocniej jej dłoń i pobiegliśmy dalej.
10
Wracałem już nie środkiem ulicy. Przemykałem się od domu do domu, kryjąc się
przed deszczem pod balkonami i większymi drzewami chociaż właściwie nie miało to już
znaczenia; i tak byłem zupełnie mokry. Kiedy przebiegałem koło restauracji, przyszło mi na
myśl, że mógłbym przecież zajść do dziadków, którzy mieszkali w tym samym domu. Nie jest
chyba jeszcze za pózno, a dostałbym kolację. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo jestem
głodny.
Stanąłem pod wielkim jesionem, prawie na wprost schodków, po których wchodziło
się do gospody. Chciałem poprawić choć trochę włosy, żeby babka nie pomyślała, że milicja
mnie goni.
Nie spali jeszcze, bo świeciło się światło. Która może być godzina? zastanawiałem
się. Może jedenasta? Ojciec chyba już w domu. Pewno martwi się, gdzie ja jestem... Wy-
tarłem twarz chusteczką i zmieniłem zamiar. Nie wejdę do dziadków. Co tam kolacja, wy-
trzyma się jakoś...
Nagle otwarły się gwałtownie drzwi restauracji. Wyszło z niej paru ludzi, a potem kierownik,
z wielką sztabą do zamykania okiennic. Snop światła padł prawie wprost na mnie
i zupełnie bezwiednie cofnąłem się za drzewo.
Z otwartych drzwi buchał dym papierosowy. Stąd wyglądało to, jakby cała sala wypełniona
była mgłą. Kierownik gospody klął na głos, majstrując coś przy okiennicach.
Po co ja tu właściwie stoję? pomyślałem.
Nie zdążyłem jednak zrobić nawet kilku kroków, kiedy usłyszałem głos ojca. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
Wyszliśmy na ulicę, ale po paru krokach trzeba było schować się w pierwszej bramie.
Lunęło na dobre.
Musimy poczekać... powiedziałem. Zdjąłem sweter i okryłem ją. Wcisnęliśmy się
w sam kąt bramy, deszcz zacinał z Ukosa, tuż koło nas rosła w oczach wielka kałuża, potem
druga, trzecia...
Rozpętała się burza, raz po raz waliły pioruny, na moment robiło się wtedy widno jak
w dzień. Drzewa przy drodze kładły się na siebie, wiatr szarpał latarnię, rozkołysał ją rzuca-
ła urywane błyski na mokre, lśniące gałęzie, na drogę i na nas.
Przekrzykiwaliśmy teraz burzę:
Ale leje! Elżbieta, boisz się?
Nie!
Słuchaj! A gdzie Gruby? przypomniałem sobie nagle. Przecież był tam...
Nie. On mnie tylko przyprowadził i wywołał cię... Nie chciałam sama. I zaraz potem
poszedł...
Dobrze, że poszedł! i uśmiechnąłem się. Do niej i do samego siebie.
Nie pytasz, gdzie byłam cały dzień?
A właśnie! Zupełnie mi nie przyszło do głowy, żeby o to zapytać. Teraz kiedy wie-
działem, że jest tutaj, obok mnie, przestało być ważne wszystko to, co działo się w dzień,
wszystko, co się wydarzyło.
Przyszłam nad staw jak zawsze, po dziesiątej. Nie było cię, więc usiadłam na skar-
pie... I nagle przyleciał zziajany Zbyszek, ciotka go przysłała. Przyszła depesza z domu
z Warszawy... Zgadnij, co się urodziło?
Przez chwilę nie rozumiałem, o czym ona mówi.
Jurek! Przecież opowiadałam ci w ogródku, pierwszego dnia...
No, tak, racja. Dopiero teraz przypomniałem sobie wszystko. Opowiadała, że jej mat-
ka spodziewa się dziecka, w lipcu, zgadza się...
I co? Masz siostrę? Albo blizniaki!
Tak, jeszcze tego potrzeba: blizniaki! Widzę, że ty mi dobrze życzysz. I wcale nie
siostra, na szczęście. Chłopczyk!
Szczerze mówiąc, nie widziałem żadnej różnicy chłopiec czy dziewczyna, czy to nie
jest wszystko jedno?
...No i ojciec pisał w tej depeszy, żebym od dwunastej czekała na poczcie, na telefon
od niego, to mi wszystko opowie. Od razu znad stawu poleciałam na pocztę, prawie trzy go-
dziny czekałam... Ale wszystko w porządku, zdrowi są i tak dalej... Po obiedzie chciałam cię
szukać, ale niby gdzie? Zostałam w domu i napisałam list do mamy, do szpitala.
Elżbieta zamyśliła się.
Wiesz co? powiedziała nagle. Może nie uwierzysz, ale to był pierwszy list do
niej, pierwszy od dnia, kiedy tu przyjechałam...
Uwierzę... ja też jeszcze do mamy ani razu nie napisałem. Nie było jakoś czasu!
Oj, Jurek! pokiwała głową i pogroziła mi palcem. Nie było czasu! To przez ciebie
wszystko... Widzisz, jacy my jesteśmy? Może już pójdziemy? Ciotka umrze ze strachu...
Wystawiłem głowę z bramy, rozejrzałem się.
Jeszcze tylko chwilę, zaraz się przewali... Nawet szybko przesuwa się ta burza.
A cały dzień było tak duszno, Potworny dzień!
Nieprawda! Właśnie, że piękny dzień... jeszcze takiego nie było, wiesz? I ta burza
też jest ładna! Może nie?
Aadna? Podoba ci się? No, to chodz! pociągnąłem ją szybko i wyskoczyliśmy
z bramy.
Przebiegliśmy ulicę, potem jeszcze kilkanaście kroków, jeszcze kilka... Zupełnie
ciemno i ta ulewa, szumiąca głośno ściana deszczu, przez którą trzeba było przebijać się
z trudem. Na moment stanęliśmy pod drzewem, żeby złapać oddech. Odgarnąłem jej mokre
włosy z czoła... i nagle pochyliłem się szybko i pocałowałem ją. Jeszcze sekundę wcześniej
nie wiedziałem, że to zrobię. A chwilę pózniej nie odważyłbym się już na to. Nic nie
myślałem, nie widziałem jej twarzy, nie było koło nas burzy. Usłyszałem dzwięczącą ciszę.
Elżbieta oderwała się od drzewa i wyskoczyła w deszcz, który lunął jakby gwałtowniej. Znów
wrócił głośny szum, otoczył nas ze wszystkich stron, szalała burza...
Biegliśmy teraz środkiem jezdni. Zgrabnie przeskakiwała wielkie kałuże, a ja waliłem w nie
trampkami, aż woda rozpryskiwała się na wszystkie strony.
Byliśmy już zupełnie mokrzy i ubłoceni, znowu brakowało tchu.
I nagle zacząłem się śmiać, pełną piersią, na cały głos.
Wariat z mokrą głową! krzyknęła Elżbieta. Dogoniłem ją i złapałem za rękę. Biegliśmy
teraz razem.
Usłyszałem nagle, jak jacyś ludzie, którzy przystanęli pod balkonem koło piekarni,
żeby przeczekać deszcz, wymienili ze sobą głośne uwagi:
Popatrzcie, jak im wesoło! Smarkacze włóczą się po nocy...
A matka pewno z paskiem czeka!
Zaśmiałem się jeszcze głośniej.. Co wy w ogóle o nas wiecie? pomyślałem. Zcisnąłem
mocniej jej dłoń i pobiegliśmy dalej.
10
Wracałem już nie środkiem ulicy. Przemykałem się od domu do domu, kryjąc się
przed deszczem pod balkonami i większymi drzewami chociaż właściwie nie miało to już
znaczenia; i tak byłem zupełnie mokry. Kiedy przebiegałem koło restauracji, przyszło mi na
myśl, że mógłbym przecież zajść do dziadków, którzy mieszkali w tym samym domu. Nie jest
chyba jeszcze za pózno, a dostałbym kolację. Dopiero teraz poczułem, jak bardzo jestem
głodny.
Stanąłem pod wielkim jesionem, prawie na wprost schodków, po których wchodziło
się do gospody. Chciałem poprawić choć trochę włosy, żeby babka nie pomyślała, że milicja
mnie goni.
Nie spali jeszcze, bo świeciło się światło. Która może być godzina? zastanawiałem
się. Może jedenasta? Ojciec chyba już w domu. Pewno martwi się, gdzie ja jestem... Wy-
tarłem twarz chusteczką i zmieniłem zamiar. Nie wejdę do dziadków. Co tam kolacja, wy-
trzyma się jakoś...
Nagle otwarły się gwałtownie drzwi restauracji. Wyszło z niej paru ludzi, a potem kierownik,
z wielką sztabą do zamykania okiennic. Snop światła padł prawie wprost na mnie
i zupełnie bezwiednie cofnąłem się za drzewo.
Z otwartych drzwi buchał dym papierosowy. Stąd wyglądało to, jakby cała sala wypełniona
była mgłą. Kierownik gospody klął na głos, majstrując coś przy okiennicach.
Po co ja tu właściwie stoję? pomyślałem.
Nie zdążyłem jednak zrobić nawet kilku kroków, kiedy usłyszałem głos ojca. [ Pobierz całość w formacie PDF ]