[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zuagirowie narzekali na ciężar pancerzy i skarżyli się, że hełmy utrudniają im widoczność; szerokie
płytki policzkowe hełmów zasłaniały ich twarze niemal w całości.
 Nałóżcie je!  ryknął Conan.  To prawdziwy bój, a nie jakaś pustynna potyczka.
Będziecie walczyć w jednym, konkretnym miejscu, a nie uderzać i uciekać. To poważna sprawa. A
teraz poczekajcie tu, dopóki was nie wezwę.
Ponownie wszedł na szczyt wieży. Wolni Towarzysze i Kushafijczycy maszerowali drogą zwartymi
grupkami. W chwilę potem zatrzymali się. Balash był zbyt sprytny, aby pochopnie zapuszczać się
pełnymi siłami na nieznany teren. Kilku ludzi odłączyło się od grupy i ruszyło w stronę miasta na
zwiady. Zniknęli pomiędzy budynkami, ale ich nieobecność nie trwała długo. Wracali w pośpiechu,
biegnąc co sił w nogach w stronę reszty grupy. Za nimi w luznym szyku pędziła co najmniej setka
Yezmitów.
Najezdzcy sformowali linię obrony. Słońce zalśniło na grotach strzał, które przeszyły niebo. Paru
Yezmitów padło, pozostali zaś starli się z Kushafijczykami i kozakami. Przez chwilę trwała zażarta
walka. Nie sposób było dostrzec szczegółów. Tu i ówdzie błysnął
miecz, raz po raz dał się słyszeć przerazliwy krzyk konających. W pewnym momencie Yezmici
ustąpili pola i wycofali się w stronę domów. Tak jak Conan przypuszczał, najezdzcy ruszyli ich
śladem, wyjąc niczym spragnione krwi demony. Wiedział, że setka Yezmitów miała za zadanie
wciągnąć jego ludzi w pułapkę. Olgierd nigdy nie wysłałby tak nielicznej grupy do prawdziwego
boju.
Podążali środkiem ulicy. Balash robił, co mógł, aby zmusić swych spragnionych walki ludzi do
utworzenia zwartej formacji i wreszcie jego wysiłki zostały uwieńczone sukcesem.
Najezdzcy docierali do końca ulicy.
Zanim tam dotarli (dystans między nimi a ostatnim z Yezmitów wynosił pięćdziesiąt kroków), Conan
zbiegł po schodach na dół.
 Teraz!  krzyknął.  Nanaja, zamknij za nami drzwi i nie wychodz stąd!
Zbiegli po schodach na parter, wybiegli z wieży, przemknęli przez ogród i wydostali się przez otwór
w murze. Nikt nie stanął im na drodze. Olgierd musiał odwołać z pałacu wszystkich, którzy byli w
stanie walczyć.
Antar poprowadził ich do pałacu. Opuścili budynek głównym wejściem. Kiedy wyszli z pałacu, tuzin
Hyrkańczyków Olgierda zadął w długie trąby z brązu, dając Yezmitom sygnał
do natarcia. Zanim Conan i Zuagirowie znalezli się na ulicy, walka rozgorzała na dobre.
Cymeryjczyk widział plecy potężnych Yezmitów ścierających się z najezdzcami, wylewających się
na ulice niczym morze żywej lawy, podczas gdy łucznicy zajmujący pozycje na dachach okolicznych
domów słali strzałę za strzałą w skłębioną masę ludzkich ciał.
Conan w milczeniu poprowadził atak na tyły formacji Yezmitów. Ci nawet nie przypuszczali, co się
święci, póki ostrza włóczni Zuagirów nie przeszyły kilkunastu z nich.
Kiedy padły pierwsze ofiary, pustynni Shemici wyrwali włócznie z ciał zabitych i ruszyli do ataku,
dzgając, kłując i pchając, podczas gdy idący środkiem ławy Conan wymachiwał dokoła swoim
bojowym toporem, rozłupując czaszki, rozrąbując korpusy, miażdżąc pancerze. Gdy włócznie pękały
lub klinowały się tak, że nie sposób ich było wyrwać z ciał Yezmitów, Zuagirowie dobywali mieczy.
Natarcie Conana było tak gwałtowne i bezlitosne, że każdy z członków jego małego oddziału
uśmiercił co najmniej po trzech Yezmitów, nim pozostali zorientowali się, że zaatakowano ich tyły.
A kiedy rozejrzeli się wokoło i zobaczyli straszliwie okrwawione ciała i niewielki oddział w
nietypowych zbrojach, zaczęli się wycofywać krzycząc przerazliwie. W ich wyobrazni siedmiu
rozszalałych, atakujących bezlitośnie wojowników zdawało się być potężną armią.  Conan! Conan!
 zawyli Zuagirowie. Na ten okrzyk osaczeni Kushafijczycy jakby odzyskali siły i wiarę w siebie.
Tylko dwóch ludzi dzieliło Conana od jego oddziału. Jeden padł od ciosu ścierającego się z nim
kozaka. Drugi otrzymał tak silny cios toporem Conana, że ostrze nie tylko rozłupało hełm i znajdującą
się pod nim czaszkę, ale wskutek uderzenia pękła również rękojeść topora.
Kiedy Conan i kozacy stanęli naprzeciw siebie, zapanowała długa, niepokojąca chwila niepewności.
Conan zdjął swój hełm, odsłaniając ogorzałe oblicze.
 Do mnie!  ryknął, przekrzykując panujący wokoło hałas.  Rozbijmy w pył
łajdaków!
 To Conan!  krzyknął najbliższy z Wolnych Towarzyszy i pozostali podchwycili jego wołanie.
 Dziesięć tysięcy sztuk złota za głowę Cymeryjczyka!  rozległ się ostry głos Olgierda
Władysława.
Szczęk oręża przybrał na sile, podobnie jak chór okrzyków, przekleństw, grózb, wrzasków i jęków.
Bitwa zaczęła się rozbijać na setki pojedynczych starć i potyczek pomiędzy małymi grupkami.
Walczący kłębili się na całej długości ulicy, depcząc zabitych i rannych. Wdzierali się do domów,
niszcząc znajdujące się wewnątrz sprzęty, wbiegali po schodach na dachy, gdzie Kushafijczycy i
kozacy w błyskawicznym tempie likwidowali rozstawionych tam łuczników, a potem zbiegali na dół,
by ponownie włączyć się do walki.
Przy tego typu starciach nie sposób było mówić o jakimkolwiek planowym działaniu  nie było
mowy o wykonywaniu czy wydawaniu rozkazów. Była to po prostu bezlitosna, krwawa jatka 
walka na krótki dystans, której uczestnicy broczyli po kostki w kałużach krwi. Skłębiona, zmieszana
nie do poznania masa walczących przeniosła się z ulic Yanaidar do ogrodów i alejek. Nie sposób
było określić, po czyjej stronie znajduje się przewaga. Nikt nie wiedział, jak przedstawiała się
ogólna sytuacja. Każdy z walczących martwił się tylko i wyłącznie o swoją skórę i robił co mógł,
aby ją uratować. Liczyło się tylko jedno  przeżyć.
Albo zabijałeś, albo zostawałeś zabity. Nikt nie interesował się tym, co działo się poza nim.
Conan nie tracił oddechu na przekrzykiwanie panującego wokół niego gwaru i wydawanie rozkazów.
Musiał na razie zapomnieć o strategii i taktyce. W tej walce o zwycięstwie decydowała zaciętość i
siła mięśni walczących. Uwięziony w kłębowisku wyjących szaleńców nie mógł robić nic innego, jak
tylko rozłupać tyle czaszek i wypruć tyle wnętrzności, ile tylko zdoła, pozostawiając decydowanie o
swoim losie bogom.
I nagle, jak mgła rozwiana gwałtownym podmuchem wiatru, szeregi walczących zaczęły rzednąć.
Skłębione masy rozdzielały się na mniejsze, kilkunastoosobowe grupki. Tu i ówdzie przemykały
pojedyncze postacie. Conan zrozumiał, że jedna ze stron zaczęła ustępować pola.
Yezmici wycofywali się z wolna. Szaleństwo spowodowane przez narkotyki, którymi naszpikowali
ich przywódcy, powoli mijało.
W tej chwili Conan zobaczył Olgierda Władysława. Hełm i pancerz Zaporoskanina był
pogięty i zbryzgany krwią, ubranie zwisało w strzępach, a potężne mięśnie ramion napinały się i
rozluzniały gwałtownie, gdy wojownik wymierzał szybkie jak błyskawica ciosy swoją szablą. Jego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exclamation.htw.pl