[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozdział szósty
Poniedziałek w nocy. Godz. 02.00_/06.00
Niemiecki patrol potwierdził najgorsze obawy Mallory ego: był sprawny, dobrze
wyszkolony i bardzo dokładny. Przejawiał nawet wyobraznię, przynajmniej, jeśli chodzi o dowódcę
- młodego i zdolnego sierżanta - a to było jeszcze bardziej niebezpieczne. Patrol składał się z
czterech ludzi w wysokich butach, hełmach i pelerynach w zielone, szare i brązowe łaty. Najpierw
odnalezli telefon i przekazali meldunek do czaty głównej. Następnie młody sierżant posłał dwóch
ludzi, żeby zbadali dalsze sto jardów wzdłuż urwiska, podczas gdy on sam i czwarty żołnierz
prowadzili poszukiwania między głazami. Badania przeprowadzano powoli i starannie, lecz żaden z
nich nie zapuszczał się daleko między skały. Dla Mallory ego rozumowanie sierżanta było
oczywiste i logiczne; jeśli wartownik usnął albo się rozchorował, było mało prawdopodobne, żeby
odszedł daleko wśród tego rumowiska kamieni. Mallory i jego towarzysze pozostawali, więc
bezpieczni poza zasięgiem poszukiwań. Aż wreszcie nastąpiło to, czego się obawiał -
zorganizowane, metodyczne przeszukiwanie grzbietu, co gorsza na początek samej krawędzi.
Sierżant, podtrzymywany dla bezpieczeństwa przez trzech ludzi, którzy się wzięli pod ręce - przy
czym ostatni trzymał go za pas - szedł powoli samym skrajem, oświetlając każdy cal silną latarką.
Nagle zatrzymał się, krzyknął, z twarzą i latarką zaledwie o kilka cali od powierzchni gruntu. Nie
ulegało wątpliwości, co zauważył - wgłębienie w miękkiej, kruszącej się glebie - ślad po linie, którą
uwiązano wokół głazu i która przechodziła przez krawędz urwiska...
Powoli, w milczeniu, Mallory i jego trzej towarzysze podnieśli się na kolana i na nogi,
opierając lufy pistoletów maszynowych na wierzchołkach głazów albo wtykając je między
szczeliny w skałach. %7ładen z nich nie wątpił, że Stevens leży bezradny na dnie komina, ciężko
ranny albo martwy. Gdyby tylko jeden z niemieckich karabinów pochylił się w dół, choćby nawet
od niechcenia, wszyscy czterej Niemcy musieliby paść trupem. Sierżant leżał teraz wyciągnięty jak
długi, a dwóch żołnierzy trzymało go za nogi. Jego głowa i ramiona wystawały za krawędz skały,
promień światła latarki posuwał się w dół komina. Przez dziesięć, może piętnaście sekund na
szczycie nie rozległ się ani jeden dzwięk poza wysokim, przenikliwym wyciem wichru i szelestem
deszczu o mizerną trawę. A potem sierżant odpełzł w tył i wstał. Mallory gestem wskazał swym
towarzyszom, aby znowu przykucnęli za kamieniem.
Miękki bawarski głos sierżanta słychać było wyraznie wśród wiatru.
- To Erich, na pewno Erich, biedak. - Współczucie i gniew dziwnie mieszały się w tym
głosie. - Nieraz go przestrzegałem, żeby nie zbliżał się do krawędzi. Jest bardzo zdradliwa. -
Instynktownie sierżant cofnął się dwa kroki i spojrzał znowu na bruzdę w miękkiej ziemi. - Ten
ślad to od obcasa albo od kolby karabinu. Zresztą, mniejsza o to.
- Myśli pan, sierżancie, że on nie żyje? - zapytał młody chłopiec, najwyrazniej nerwowy, o
nieszczęśliwej minie.
- Trudno powiedzieć... Zobacz sam.
Niesłychanie ostrożnie młody żołnierz położył się na skale i wyjrzał. Reszta rozmawiała
urywanymi zdaniami. Mallory zwrócił się do Millera: złożył ręce w trąbkę i zaczął mu szeptać do
ucha. Nie nmógł dłużej ukrywać zdziwienia.
- Czy Stevens był w swoim czarnym ubraniu, kiedy się rozstaliście? - zapytał.
- Tak - szepnął Miller w odpowiedzi. - Tak, chyba był. - Milczał przez chwilę. - Nie, do
diabła. Obaj włożyliśmy gumowe peleryny maskujące.
Mallory skinął głową. Nieprzemakalne peleryny Niemców były prawie identyczne z ich
pelerynami, a włosy wartownika, jak Mallory sobie przypomniał, były kruczoczarne - tak jak
farbowane włosy Stevensa. Najprawdopodobniej sierżant widział z góry tylko skręconą postać w
pelerynie i ciemne włosy. Jego omyłka była więcej niż zrozumiała - była oczywista. Młody żołnierz
cofnął się od krawędzi i wstał ostrożnie.
- Ma pan rację, sierżancie. To Erich. - W głosie Niemca brzmiało zdenerwowanie. - Chyba
żyje. Peleryna troszeczkę się porusza. Jestem pewny, że nie od wiatru.
Mallory poczuł, jak ogromna dłoń Andrei ściska go za ramię, poczuł przypływ ulgi i
radości. Więc Stevens żyje! Bogu dzięki! Ocalą jednak chłopca. Słyszał, jak Andrea szepcze tę
nowinę innym, a potem uśmiechnął się do siebie, ironicznie zastanawiając się nad swą radością.
Jensen na pewno by nie pochwalił jego zadowolenia. Stevens odegrał już swoją rolę, doprowadził
kuter do Nawarony i wspiął się na skałę, teraz będzie tylko ciężarem, kulą u nogi całej grupy,
zmniejszy te żałosne szanse sukcesu, jakie im pozostały. Dla wysokiego dowództwa uszkodzone
pionki to tylko przeszkoda, opóznienie w grze, oszpecenie szachownicy. To bardzo nierozważne ze
strony Stevensa, że się nie zabił, tak żeby mogli go pochować, gładko i bez śladu, w głębokich,
żarłocznych wodach czyhających u podnóża rafy... Mallory zacisnął dłonie w ciemnościach.
Przysiągł sobie, że chłopak będzie żył, że wróci do domu i do diabła z totalną wojną i jej
nieludzkimi wymogami... To przecież dzieciak, wystraszony i załamany, a jednak najdzielniejszy z
nich wszystkich. Młody sierżant wyrzucił z siebie serię rozkazów, jego głos brzmiał ostro i pewnie.
Doktor, łupki, nosze, dzwig, liny, haki - jego dobrze wszkolony i uporądkowany umysł nie pominął
niczego. Mallory czekał w napięciu, zastanawiając się, ilu pozostanie na straży; musieliby ich
zlikwidować, zdradzając w ten sposób swoją obecność. Zagaadnienie trudności szybkiego i
bezgłośnego załatwienia się z nimi nawet nie przyszło mu do głowy - wystarczyło szepnąć słowo
Andrei, a wartownicy nie mieliby więcej szans niż jagnię wobec wilka, a nawet mniej - jagnięta
zawsze mogą uciekać i wzywać pomocy, zanim ciemność zamknie się nad nimi. Sierżant załatwił tę
sprawę na ich korzyść. Doskonałe wyszkolenie, twarda bezwzględność, cechujące niemieckich
podoficerów, dały Mallory emu okazję, jakiej się spodziewał. Ledwie sierżant skończył wydawać
rozkazy, młody żołnierz dotknął jego ramienia i wskazał za krawędz przepaści.
- A co będzie z biednym Erichem, sierżancie? - zapytał niepewnie. - Czy nie... Czy nie
uważa pan, że jeden z nas powinien z nim zostać?
- A co byś robił, jakbyś z nim został? Trzymał go za rękę? - zapytał sierżant lodowatym
tonem. - Jeśli poruszy się i spadnie, to spadnie - i koniec. Nic nie pomoże, nawet gdyby stu z nas
stało tutaj i patrzyło na niego. Zjeżdżaj szybko i nie zapomnij o młotkach i kołkach do umocowania
dzwigu.
Trzej żołnierze odwrócili się bez słowa i odeszli szybko w kierunku wschodnim. Sierżant
podszedł do telefonu, złożył krótki meldunek, a potem ruszył w przeciwną stronę -
prawdopodobnie, żeby sprawdzić następny posterunek. Jeszcze go było widać, jak niewyrazną [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
Rozdział szósty
Poniedziałek w nocy. Godz. 02.00_/06.00
Niemiecki patrol potwierdził najgorsze obawy Mallory ego: był sprawny, dobrze
wyszkolony i bardzo dokładny. Przejawiał nawet wyobraznię, przynajmniej, jeśli chodzi o dowódcę
- młodego i zdolnego sierżanta - a to było jeszcze bardziej niebezpieczne. Patrol składał się z
czterech ludzi w wysokich butach, hełmach i pelerynach w zielone, szare i brązowe łaty. Najpierw
odnalezli telefon i przekazali meldunek do czaty głównej. Następnie młody sierżant posłał dwóch
ludzi, żeby zbadali dalsze sto jardów wzdłuż urwiska, podczas gdy on sam i czwarty żołnierz
prowadzili poszukiwania między głazami. Badania przeprowadzano powoli i starannie, lecz żaden z
nich nie zapuszczał się daleko między skały. Dla Mallory ego rozumowanie sierżanta było
oczywiste i logiczne; jeśli wartownik usnął albo się rozchorował, było mało prawdopodobne, żeby
odszedł daleko wśród tego rumowiska kamieni. Mallory i jego towarzysze pozostawali, więc
bezpieczni poza zasięgiem poszukiwań. Aż wreszcie nastąpiło to, czego się obawiał -
zorganizowane, metodyczne przeszukiwanie grzbietu, co gorsza na początek samej krawędzi.
Sierżant, podtrzymywany dla bezpieczeństwa przez trzech ludzi, którzy się wzięli pod ręce - przy
czym ostatni trzymał go za pas - szedł powoli samym skrajem, oświetlając każdy cal silną latarką.
Nagle zatrzymał się, krzyknął, z twarzą i latarką zaledwie o kilka cali od powierzchni gruntu. Nie
ulegało wątpliwości, co zauważył - wgłębienie w miękkiej, kruszącej się glebie - ślad po linie, którą
uwiązano wokół głazu i która przechodziła przez krawędz urwiska...
Powoli, w milczeniu, Mallory i jego trzej towarzysze podnieśli się na kolana i na nogi,
opierając lufy pistoletów maszynowych na wierzchołkach głazów albo wtykając je między
szczeliny w skałach. %7ładen z nich nie wątpił, że Stevens leży bezradny na dnie komina, ciężko
ranny albo martwy. Gdyby tylko jeden z niemieckich karabinów pochylił się w dół, choćby nawet
od niechcenia, wszyscy czterej Niemcy musieliby paść trupem. Sierżant leżał teraz wyciągnięty jak
długi, a dwóch żołnierzy trzymało go za nogi. Jego głowa i ramiona wystawały za krawędz skały,
promień światła latarki posuwał się w dół komina. Przez dziesięć, może piętnaście sekund na
szczycie nie rozległ się ani jeden dzwięk poza wysokim, przenikliwym wyciem wichru i szelestem
deszczu o mizerną trawę. A potem sierżant odpełzł w tył i wstał. Mallory gestem wskazał swym
towarzyszom, aby znowu przykucnęli za kamieniem.
Miękki bawarski głos sierżanta słychać było wyraznie wśród wiatru.
- To Erich, na pewno Erich, biedak. - Współczucie i gniew dziwnie mieszały się w tym
głosie. - Nieraz go przestrzegałem, żeby nie zbliżał się do krawędzi. Jest bardzo zdradliwa. -
Instynktownie sierżant cofnął się dwa kroki i spojrzał znowu na bruzdę w miękkiej ziemi. - Ten
ślad to od obcasa albo od kolby karabinu. Zresztą, mniejsza o to.
- Myśli pan, sierżancie, że on nie żyje? - zapytał młody chłopiec, najwyrazniej nerwowy, o
nieszczęśliwej minie.
- Trudno powiedzieć... Zobacz sam.
Niesłychanie ostrożnie młody żołnierz położył się na skale i wyjrzał. Reszta rozmawiała
urywanymi zdaniami. Mallory zwrócił się do Millera: złożył ręce w trąbkę i zaczął mu szeptać do
ucha. Nie nmógł dłużej ukrywać zdziwienia.
- Czy Stevens był w swoim czarnym ubraniu, kiedy się rozstaliście? - zapytał.
- Tak - szepnął Miller w odpowiedzi. - Tak, chyba był. - Milczał przez chwilę. - Nie, do
diabła. Obaj włożyliśmy gumowe peleryny maskujące.
Mallory skinął głową. Nieprzemakalne peleryny Niemców były prawie identyczne z ich
pelerynami, a włosy wartownika, jak Mallory sobie przypomniał, były kruczoczarne - tak jak
farbowane włosy Stevensa. Najprawdopodobniej sierżant widział z góry tylko skręconą postać w
pelerynie i ciemne włosy. Jego omyłka była więcej niż zrozumiała - była oczywista. Młody żołnierz
cofnął się od krawędzi i wstał ostrożnie.
- Ma pan rację, sierżancie. To Erich. - W głosie Niemca brzmiało zdenerwowanie. - Chyba
żyje. Peleryna troszeczkę się porusza. Jestem pewny, że nie od wiatru.
Mallory poczuł, jak ogromna dłoń Andrei ściska go za ramię, poczuł przypływ ulgi i
radości. Więc Stevens żyje! Bogu dzięki! Ocalą jednak chłopca. Słyszał, jak Andrea szepcze tę
nowinę innym, a potem uśmiechnął się do siebie, ironicznie zastanawiając się nad swą radością.
Jensen na pewno by nie pochwalił jego zadowolenia. Stevens odegrał już swoją rolę, doprowadził
kuter do Nawarony i wspiął się na skałę, teraz będzie tylko ciężarem, kulą u nogi całej grupy,
zmniejszy te żałosne szanse sukcesu, jakie im pozostały. Dla wysokiego dowództwa uszkodzone
pionki to tylko przeszkoda, opóznienie w grze, oszpecenie szachownicy. To bardzo nierozważne ze
strony Stevensa, że się nie zabił, tak żeby mogli go pochować, gładko i bez śladu, w głębokich,
żarłocznych wodach czyhających u podnóża rafy... Mallory zacisnął dłonie w ciemnościach.
Przysiągł sobie, że chłopak będzie żył, że wróci do domu i do diabła z totalną wojną i jej
nieludzkimi wymogami... To przecież dzieciak, wystraszony i załamany, a jednak najdzielniejszy z
nich wszystkich. Młody sierżant wyrzucił z siebie serię rozkazów, jego głos brzmiał ostro i pewnie.
Doktor, łupki, nosze, dzwig, liny, haki - jego dobrze wszkolony i uporądkowany umysł nie pominął
niczego. Mallory czekał w napięciu, zastanawiając się, ilu pozostanie na straży; musieliby ich
zlikwidować, zdradzając w ten sposób swoją obecność. Zagaadnienie trudności szybkiego i
bezgłośnego załatwienia się z nimi nawet nie przyszło mu do głowy - wystarczyło szepnąć słowo
Andrei, a wartownicy nie mieliby więcej szans niż jagnię wobec wilka, a nawet mniej - jagnięta
zawsze mogą uciekać i wzywać pomocy, zanim ciemność zamknie się nad nimi. Sierżant załatwił tę
sprawę na ich korzyść. Doskonałe wyszkolenie, twarda bezwzględność, cechujące niemieckich
podoficerów, dały Mallory emu okazję, jakiej się spodziewał. Ledwie sierżant skończył wydawać
rozkazy, młody żołnierz dotknął jego ramienia i wskazał za krawędz przepaści.
- A co będzie z biednym Erichem, sierżancie? - zapytał niepewnie. - Czy nie... Czy nie
uważa pan, że jeden z nas powinien z nim zostać?
- A co byś robił, jakbyś z nim został? Trzymał go za rękę? - zapytał sierżant lodowatym
tonem. - Jeśli poruszy się i spadnie, to spadnie - i koniec. Nic nie pomoże, nawet gdyby stu z nas
stało tutaj i patrzyło na niego. Zjeżdżaj szybko i nie zapomnij o młotkach i kołkach do umocowania
dzwigu.
Trzej żołnierze odwrócili się bez słowa i odeszli szybko w kierunku wschodnim. Sierżant
podszedł do telefonu, złożył krótki meldunek, a potem ruszył w przeciwną stronę -
prawdopodobnie, żeby sprawdzić następny posterunek. Jeszcze go było widać, jak niewyrazną [ Pobierz całość w formacie PDF ]