[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przeobrażą się w śnieg. Do rana ziemia zniknie pod białym całunem. Nim jezdziec dotarł do
krawędzi lasu poza pasmem wzgórz, wiatr dął już na całego, a drzewa skręcane przemocą jęczały jak
żywe. Wspominając sztywne już zwłoki Metysa, Filip wzdrygnął się mimo woli. Tej nocy, gdy Piotr
znalazł w śniegu Jankę wraz z jej nieżywą matką, pogoda musiała być mniej więcej taka sama. Wiatr
zmieniał już kierunek. Płatki śniegu polatywały coraz gęściej. Niebawem biały potop zasypał
wszelkie ślady, zgęszczając mrok do zupełnej ciemności.
U końca lądowej drożyny, ponad wodą leżały dwa czółna, więc Filip wybrał mniejsze i lżejsze.
Starał się wiosłować jak najszybciej, nękała go jedynie obawa, że przegapi ujście strugi skręcającej
ku Fortowi Bożemu. Według zegarka wyznaczył czas odpowiedni, a po upływie godziny, trzymając
się tuż koło zachodniego brzegu, zaczął wiosłować niezmiernie wolno i ostrożnie. W tym tempie
robił najwyżej milę drogi na godzinę. Niebawem, gdzieś niedaleko ozwało się tęskne wycie psa.
Najwidoczniej Fort Boży był tuż. Istotnie Filip znalazł czarny tunel wiodący w głąb lądu, gdy zaś
wciągnął czółno na ląd, okna domu błysnęły ku niemu jarzącymi ognikami świateł. Lampy płonęły w
pokoju samego D'Arcambala. Drzwi dworu były tylko przymknięte. Po cichu Filip wszedł do sieni i
znajomą drogą skręcił do korytarza. W zupełnym milczeniu dotarł pod znajomy próg.
Wolno nacisnął klamkę. Władca Fortu Bożego siedział z pochyloną głową w obszernym swoim
fotelu, Janka zaś klęczała u jego nóg. Znajdowali się tak blisko jedno drugiego, że rozpuszczone
włosy dziewczyny kryły twarz starego człowieka. Na szmer kroków Filipa starzec podniósł głowę, a
poznawszy kto przed nim stoi wyciągnął dłoń do przybysza.
Mój synu! - powiedział.
Filip znalazł się od razu na kolanach obok Janki, zaś dłoń D'Arcambala opadła mu na ramię, tak
ciężko, że Filip odgadł natychmiast, iż przybył zbyt pózno, by oszczędzić tym dwojgu cierpień
związanych z rozpamiętywaniem spraw dawno minionych, których istotnej treści zresztą nikt nie
umiał odgadnąć. Janka ani drgnęła dostrzegłszy go obok siebie. Znalazł po omacku jej dłoń: była
chłodna i sztywna.
Gnałem z obozu na łeb na szyję rzekł Filip. - Starałem się doścignąć Jankę. Na szyi Piotra
wisiał medalion, a w medalionie było to.
Wręczył panu D'Arcambal skrwawioną kartkę papieru, po czym na widok zmienionej nie do
poznania twarzy starca zrozumiał, że tych dwoje, ojca i córkę należy teraz zostawić samych.
Poczekam w sali portretowej rzekł, po czym wstając przycisnął do ust dłoń Janki.
W starym pokoju nic się nie zmieniło w ciągu tych paru tygodni. Portret matki Janki wisiał nadal
twarzą do ściany. Na zewnątrz szalała wichura przesłaniając śniegiem szyby. Zbliżywszy się do okna
Filip długą chwilę usiłował coś dojrzeć, na próżno, gdyż biały tuman kłębił się gęsty i
nieprzenikniony. Wtem posłyszawszy kroki obrócił się do drzwi. W progu stali Janka z ojcem.
Twarz starego człowieka promieniała nieziemskim szczęściem. Zdawał się nie widzieć Filipa,
nie widzieć w ogóle nikogo i niczego prócz odwróconego portretu na ścianie. Przemierzył pokój,
wyprostowany, barczysty, wysoko niosąc siwą głowę i dumnym gestem jak ktoś, kto objawia światu
długo tajone arcydzieło, obrócił portret od ściany. Promienna twarz matki i żony uśmiechnęła się do
obecnych. Jednakże Filip doznał wrażenia, że na krótką chwilę uśmiech opuścił drobne wargi, w
oczach zaś błysła prośba o przebaczenie. Filip zadrżał. Zbliżywszy się do niego Janka wtuliła mu się
w ramiona. Wtem stary D'Arcambal wyciągnął do obojga swe wielkie, silne dłonie. - Moje dzieci!...
rzekł.
ROZDZIAA XXV
SZCZZCIE
Przez całą noc dął z północnego wschodu silny wiatr. Parę godzin po odejściu Janki wraz z
ojcem Filip po cichu opuścił izbę, a wyszedłszy do sieni otworzył zewnętrzne drzwi. Słyszał, jak
zawodzi wichura ponad szczytem Słonecznej Skały, jak się zmaga z drzewami lasu, lecz mimo to
starannie zamykając drzwi znalazł się na dworze.
Było ciemno i zimno. Kłujące śnieżynki na kształt drobnego śrutu, biły po głowie i twarzy. Kuląc
głowę w ramiona Filip śpieszył pod osłonę skały, gdzie stanął nasłuchując burzliwej pieśni
żywiołów. Myślał o rycerzu Grosellier, który przed dwustoma z górą lat odkrył czarowny ten
zakątek. Czuł się na zawsze zespolony z tą ziemią, której nigdy już nie zamierzał opuszczahujć. Tu
mieszkało jego szczęście najwyższe; tu, lepiej niż gdziekolwiek indziej, poznał wszechmoc bożą.
Nigdy już nie porzuci tych stron. Obejrzał się na Fort Boży. Wszystkie światła już pogasły i jeśli nie
sen, to spokój zupełny ukoił wreszcie udręczone dusze mieszkańców. Wracając do starego dworu,
Filip miał wrażenie, że wiatr nie zawodzi mu, tylko śpiewa.
Zdrzemnął się dopiero nad ranem. Zbudziwszy się stwierdził, że zamieć ucichła, a nad nieskalaną
bielą śniegu świeci wspaniałe słońce. U szczytu Słonecznej Skały zdawało się płonąć jarzące
ognisko; udręczony w ciągu nocy las otulił srebrny puch. Zdawało się, iż miniony huragan zostawił
po sobie jedynie piękno, szczęście i spokój.
Podniecony i radosny Filip wyszedł ze swego pokoju, minął długą sień i właśnie na swojej
drodze zobaczył Jankę. Przez szyby pobliskiego okna słońce zlewało na nią cały swój blask.
Promieniała szczęściem i urodą. Spuszczając oczy, szepnęła:
- Filipie!...
- Janko!...
Po cóż wargi miały się trudzić nad układaniem próżnych słów, gdy serca dopowiadały wszystko.
Przytuleni ciasno wyglądali oknem. Jak daleko sięgał wzrok leżała biała pustka, po której przed laty [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
przeobrażą się w śnieg. Do rana ziemia zniknie pod białym całunem. Nim jezdziec dotarł do
krawędzi lasu poza pasmem wzgórz, wiatr dął już na całego, a drzewa skręcane przemocą jęczały jak
żywe. Wspominając sztywne już zwłoki Metysa, Filip wzdrygnął się mimo woli. Tej nocy, gdy Piotr
znalazł w śniegu Jankę wraz z jej nieżywą matką, pogoda musiała być mniej więcej taka sama. Wiatr
zmieniał już kierunek. Płatki śniegu polatywały coraz gęściej. Niebawem biały potop zasypał
wszelkie ślady, zgęszczając mrok do zupełnej ciemności.
U końca lądowej drożyny, ponad wodą leżały dwa czółna, więc Filip wybrał mniejsze i lżejsze.
Starał się wiosłować jak najszybciej, nękała go jedynie obawa, że przegapi ujście strugi skręcającej
ku Fortowi Bożemu. Według zegarka wyznaczył czas odpowiedni, a po upływie godziny, trzymając
się tuż koło zachodniego brzegu, zaczął wiosłować niezmiernie wolno i ostrożnie. W tym tempie
robił najwyżej milę drogi na godzinę. Niebawem, gdzieś niedaleko ozwało się tęskne wycie psa.
Najwidoczniej Fort Boży był tuż. Istotnie Filip znalazł czarny tunel wiodący w głąb lądu, gdy zaś
wciągnął czółno na ląd, okna domu błysnęły ku niemu jarzącymi ognikami świateł. Lampy płonęły w
pokoju samego D'Arcambala. Drzwi dworu były tylko przymknięte. Po cichu Filip wszedł do sieni i
znajomą drogą skręcił do korytarza. W zupełnym milczeniu dotarł pod znajomy próg.
Wolno nacisnął klamkę. Władca Fortu Bożego siedział z pochyloną głową w obszernym swoim
fotelu, Janka zaś klęczała u jego nóg. Znajdowali się tak blisko jedno drugiego, że rozpuszczone
włosy dziewczyny kryły twarz starego człowieka. Na szmer kroków Filipa starzec podniósł głowę, a
poznawszy kto przed nim stoi wyciągnął dłoń do przybysza.
Mój synu! - powiedział.
Filip znalazł się od razu na kolanach obok Janki, zaś dłoń D'Arcambala opadła mu na ramię, tak
ciężko, że Filip odgadł natychmiast, iż przybył zbyt pózno, by oszczędzić tym dwojgu cierpień
związanych z rozpamiętywaniem spraw dawno minionych, których istotnej treści zresztą nikt nie
umiał odgadnąć. Janka ani drgnęła dostrzegłszy go obok siebie. Znalazł po omacku jej dłoń: była
chłodna i sztywna.
Gnałem z obozu na łeb na szyję rzekł Filip. - Starałem się doścignąć Jankę. Na szyi Piotra
wisiał medalion, a w medalionie było to.
Wręczył panu D'Arcambal skrwawioną kartkę papieru, po czym na widok zmienionej nie do
poznania twarzy starca zrozumiał, że tych dwoje, ojca i córkę należy teraz zostawić samych.
Poczekam w sali portretowej rzekł, po czym wstając przycisnął do ust dłoń Janki.
W starym pokoju nic się nie zmieniło w ciągu tych paru tygodni. Portret matki Janki wisiał nadal
twarzą do ściany. Na zewnątrz szalała wichura przesłaniając śniegiem szyby. Zbliżywszy się do okna
Filip długą chwilę usiłował coś dojrzeć, na próżno, gdyż biały tuman kłębił się gęsty i
nieprzenikniony. Wtem posłyszawszy kroki obrócił się do drzwi. W progu stali Janka z ojcem.
Twarz starego człowieka promieniała nieziemskim szczęściem. Zdawał się nie widzieć Filipa,
nie widzieć w ogóle nikogo i niczego prócz odwróconego portretu na ścianie. Przemierzył pokój,
wyprostowany, barczysty, wysoko niosąc siwą głowę i dumnym gestem jak ktoś, kto objawia światu
długo tajone arcydzieło, obrócił portret od ściany. Promienna twarz matki i żony uśmiechnęła się do
obecnych. Jednakże Filip doznał wrażenia, że na krótką chwilę uśmiech opuścił drobne wargi, w
oczach zaś błysła prośba o przebaczenie. Filip zadrżał. Zbliżywszy się do niego Janka wtuliła mu się
w ramiona. Wtem stary D'Arcambal wyciągnął do obojga swe wielkie, silne dłonie. - Moje dzieci!...
rzekł.
ROZDZIAA XXV
SZCZZCIE
Przez całą noc dął z północnego wschodu silny wiatr. Parę godzin po odejściu Janki wraz z
ojcem Filip po cichu opuścił izbę, a wyszedłszy do sieni otworzył zewnętrzne drzwi. Słyszał, jak
zawodzi wichura ponad szczytem Słonecznej Skały, jak się zmaga z drzewami lasu, lecz mimo to
starannie zamykając drzwi znalazł się na dworze.
Było ciemno i zimno. Kłujące śnieżynki na kształt drobnego śrutu, biły po głowie i twarzy. Kuląc
głowę w ramiona Filip śpieszył pod osłonę skały, gdzie stanął nasłuchując burzliwej pieśni
żywiołów. Myślał o rycerzu Grosellier, który przed dwustoma z górą lat odkrył czarowny ten
zakątek. Czuł się na zawsze zespolony z tą ziemią, której nigdy już nie zamierzał opuszczahujć. Tu
mieszkało jego szczęście najwyższe; tu, lepiej niż gdziekolwiek indziej, poznał wszechmoc bożą.
Nigdy już nie porzuci tych stron. Obejrzał się na Fort Boży. Wszystkie światła już pogasły i jeśli nie
sen, to spokój zupełny ukoił wreszcie udręczone dusze mieszkańców. Wracając do starego dworu,
Filip miał wrażenie, że wiatr nie zawodzi mu, tylko śpiewa.
Zdrzemnął się dopiero nad ranem. Zbudziwszy się stwierdził, że zamieć ucichła, a nad nieskalaną
bielą śniegu świeci wspaniałe słońce. U szczytu Słonecznej Skały zdawało się płonąć jarzące
ognisko; udręczony w ciągu nocy las otulił srebrny puch. Zdawało się, iż miniony huragan zostawił
po sobie jedynie piękno, szczęście i spokój.
Podniecony i radosny Filip wyszedł ze swego pokoju, minął długą sień i właśnie na swojej
drodze zobaczył Jankę. Przez szyby pobliskiego okna słońce zlewało na nią cały swój blask.
Promieniała szczęściem i urodą. Spuszczając oczy, szepnęła:
- Filipie!...
- Janko!...
Po cóż wargi miały się trudzić nad układaniem próżnych słów, gdy serca dopowiadały wszystko.
Przytuleni ciasno wyglądali oknem. Jak daleko sięgał wzrok leżała biała pustka, po której przed laty [ Pobierz całość w formacie PDF ]