[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie! Na Boga, nie wiem, co... - Oczy miała szeroko rozwarte, nieprzytomne, zasnute mgłą namiętności. -
March... proszę! Nie jestem taka! Nie jestem... - Nie kończąc ani myśli, ani zdania, odwróciła się i wybiegła ze
służbówki, wstrząsana cichym szlochem.
Schroniwszy się w ciszy swojego pokoju, rzuciła się na łóżko. Boże, co się z nią nagle stało? Zawsze uważała się
za osobę dobrze wychowaną, w pełni panującą nad sobą i swoimi uczuciami. Zdarzało jej się słyszeć
poszeptywania kobiet, targanych nie spełnionymi pragnieniami. Wiele było wśród nich starych panien, takich jak
ona, rozpaczliwie dążących do zaspokojenia swych haniebnych żądz. Często padały one łatwym łupem mężczyzn,
którzy wykorzystywali ich słabość i sprowadzali na nie niesławę. Czyżby była dla nich siostrą w upadku? Czy ta
oszałamiająca reakcja, którą wyzwolił w niej dotyk Marcha, oznaczała jedynie wybuch długo powściąganych
potrzeb? Zmiertelnie zawstydzona, przypomniała sobie, jak się o niego ocierała. Zupełnie jak samica podczas rui.
Spróbowała jakoś uporządkować chaos myśli. Smak pocałunków poznała już bardzo dawno, ale nigdy nie
wzbudziły w niej chęci na nic więcej. Przypomniała sobie innych znajomych mężczyzn. Ot, choćby Jacka
Crawforda. Gdyby Jack ośmielił się niewinnie cmoknąć ją w policzek, w pierwszym odruchu z pewnością
chciałaby uderzyć go poręcznym tępym narzędziem.
Nie, taką reakcję niewątpliwie wyzwalał w niej ten właśnie mężczyzna, a nie sytuacja. Przewróciła się na plecy i
zakryła oczy dłońmi. Odwzajemniła pocałunek Marcha z wielkim entuzjazmem. Chciała mu się oddać cała.
Chciała...
44
Jęknęła i gwałtownie usiadła. Myśli prowadziły ją w kierunku, który budził w niej lęk. Czyżby to kłopoty z
Crawfordem zabijały w niej zdrowy rozsądek? No, nie. Przecież już wcześniej wydało jej się, że zaczyna lubić
Marcha. Nie zdawała sobie sprawy tylko z jego, jak bardzo go lubi. W gruncie rzeczy gwałtowny wybuch uczuć,
który przeżyła, znalazłszy się w objęciach Marcha, najłatwiej było wytłumaczyć tym, że się w nim zakochała. A
tego właśnie obawiała się najbardziej.
Znów jęknęła. Do czorta z tym człowiekiem! Zajął miejsce w jej sercu z łatwością włamywacza, dostającego się
do pustego domu przez okno na piętrze. A ona w swej ślepocie mu na to pozwoliła. Jeśli istniał mężczyzna,
którego obecność w jej życiu, a tym bardziej w sercu, musiała sprowadzić na nią życiową klęskę, to był nim
właśnie Anthony Brent, hrabia Marchfordu. I właśnie on bez najmniejszego trudu pokonał zapory, jakie przed nim
stawiała.
Dla niego ten pocałunek z pewnością nic nie znaczył. Sądziła wprawdzie, że March jest wyższy ponad cyniczne
uwodzenie kobiet, typowe dla większości mężczyzn z jego klasy, niewątpliwie jednak uważał, że można
pofiglować z psotną damą do towarzystwa. Swą ochoczą reakcją musiała go utwierdzić w tym przekonaniu.
Przypomniał jej się poprzedni pocałunek, który wymienili w ciemnościach Sydney Gardens. Wzdrygnęła się na
myśl o tym, że i wtedy bynajmniej się nie broniła. Boże, March pewnie uważa, że mam moralność zwykłej
ladacznicy, pomyślała.
Od czasu niefortunnego debiutu w towarzystwie Alison nie poświęcała wiele czasu rozważaniom o miłości.
Wtedy wydawało jej się, że któregoś dnia znajdzie sobie męża. Nie znudzonego potomka lordów, jakich
uporczywie jej przedstawiano. Musiałby to być ktoś, do kogo czułaby skłonność. Ktoś podobnego stanu, kto nie
wymagałby od niej dużego posagu i imponującego drzewa rodowego, by znalezć szczęście w małżeństwie. Z pew-
nością był gdzieś na świecie mężczyzna, którego mogłaby obdarzyć uczuciem. Taki, który pokochałby ją dla niej
samej.
Niestety katastrofalna w skutkach wyprawa do Londynu zniweczyła jej marzenia o zacnym małżeństwie. W
następnych latach jeśli myślała o miłości, to jak o mrzonce, za którą uganiać się mogą tylko ludzie bardzo młodzi
lub bardzo szacowni. Ona, rzecz jasna, nie należała ani do jednych, ani do drugich. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
- Nie! Na Boga, nie wiem, co... - Oczy miała szeroko rozwarte, nieprzytomne, zasnute mgłą namiętności. -
March... proszę! Nie jestem taka! Nie jestem... - Nie kończąc ani myśli, ani zdania, odwróciła się i wybiegła ze
służbówki, wstrząsana cichym szlochem.
Schroniwszy się w ciszy swojego pokoju, rzuciła się na łóżko. Boże, co się z nią nagle stało? Zawsze uważała się
za osobę dobrze wychowaną, w pełni panującą nad sobą i swoimi uczuciami. Zdarzało jej się słyszeć
poszeptywania kobiet, targanych nie spełnionymi pragnieniami. Wiele było wśród nich starych panien, takich jak
ona, rozpaczliwie dążących do zaspokojenia swych haniebnych żądz. Często padały one łatwym łupem mężczyzn,
którzy wykorzystywali ich słabość i sprowadzali na nie niesławę. Czyżby była dla nich siostrą w upadku? Czy ta
oszałamiająca reakcja, którą wyzwolił w niej dotyk Marcha, oznaczała jedynie wybuch długo powściąganych
potrzeb? Zmiertelnie zawstydzona, przypomniała sobie, jak się o niego ocierała. Zupełnie jak samica podczas rui.
Spróbowała jakoś uporządkować chaos myśli. Smak pocałunków poznała już bardzo dawno, ale nigdy nie
wzbudziły w niej chęci na nic więcej. Przypomniała sobie innych znajomych mężczyzn. Ot, choćby Jacka
Crawforda. Gdyby Jack ośmielił się niewinnie cmoknąć ją w policzek, w pierwszym odruchu z pewnością
chciałaby uderzyć go poręcznym tępym narzędziem.
Nie, taką reakcję niewątpliwie wyzwalał w niej ten właśnie mężczyzna, a nie sytuacja. Przewróciła się na plecy i
zakryła oczy dłońmi. Odwzajemniła pocałunek Marcha z wielkim entuzjazmem. Chciała mu się oddać cała.
Chciała...
44
Jęknęła i gwałtownie usiadła. Myśli prowadziły ją w kierunku, który budził w niej lęk. Czyżby to kłopoty z
Crawfordem zabijały w niej zdrowy rozsądek? No, nie. Przecież już wcześniej wydało jej się, że zaczyna lubić
Marcha. Nie zdawała sobie sprawy tylko z jego, jak bardzo go lubi. W gruncie rzeczy gwałtowny wybuch uczuć,
który przeżyła, znalazłszy się w objęciach Marcha, najłatwiej było wytłumaczyć tym, że się w nim zakochała. A
tego właśnie obawiała się najbardziej.
Znów jęknęła. Do czorta z tym człowiekiem! Zajął miejsce w jej sercu z łatwością włamywacza, dostającego się
do pustego domu przez okno na piętrze. A ona w swej ślepocie mu na to pozwoliła. Jeśli istniał mężczyzna,
którego obecność w jej życiu, a tym bardziej w sercu, musiała sprowadzić na nią życiową klęskę, to był nim
właśnie Anthony Brent, hrabia Marchfordu. I właśnie on bez najmniejszego trudu pokonał zapory, jakie przed nim
stawiała.
Dla niego ten pocałunek z pewnością nic nie znaczył. Sądziła wprawdzie, że March jest wyższy ponad cyniczne
uwodzenie kobiet, typowe dla większości mężczyzn z jego klasy, niewątpliwie jednak uważał, że można
pofiglować z psotną damą do towarzystwa. Swą ochoczą reakcją musiała go utwierdzić w tym przekonaniu.
Przypomniał jej się poprzedni pocałunek, który wymienili w ciemnościach Sydney Gardens. Wzdrygnęła się na
myśl o tym, że i wtedy bynajmniej się nie broniła. Boże, March pewnie uważa, że mam moralność zwykłej
ladacznicy, pomyślała.
Od czasu niefortunnego debiutu w towarzystwie Alison nie poświęcała wiele czasu rozważaniom o miłości.
Wtedy wydawało jej się, że któregoś dnia znajdzie sobie męża. Nie znudzonego potomka lordów, jakich
uporczywie jej przedstawiano. Musiałby to być ktoś, do kogo czułaby skłonność. Ktoś podobnego stanu, kto nie
wymagałby od niej dużego posagu i imponującego drzewa rodowego, by znalezć szczęście w małżeństwie. Z pew-
nością był gdzieś na świecie mężczyzna, którego mogłaby obdarzyć uczuciem. Taki, który pokochałby ją dla niej
samej.
Niestety katastrofalna w skutkach wyprawa do Londynu zniweczyła jej marzenia o zacnym małżeństwie. W
następnych latach jeśli myślała o miłości, to jak o mrzonce, za którą uganiać się mogą tylko ludzie bardzo młodzi
lub bardzo szacowni. Ona, rzecz jasna, nie należała ani do jednych, ani do drugich. [ Pobierz całość w formacie PDF ]