[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dobrym człowiekiem, skoro zrezygnowała ze swobody, żeby opiekować się chorą. Mile się
odzywała, uśmiechała się. Myśli o niej sprawiały mu przyjemność. Była po właściwej stronie,
jak Sef i ta stara kobieta, która pomagała mu szukać kluczy, jak pani Hambleton i Conrad.
Jeśli udawało mu się trzymać po tej samej stronie, nie groził mu upadek w czerń. Ci ludzie
byli barwni - brązowi, różowi, złoci i kobaltowi. Byli namacalni.
Kiedy Conrad go zawiódł, wszystko omal się nie rozpadło. Poszło o coś, co
powiedział; niby drobiazg, na który Bill w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi, ale ten
drobiazg był jak włos, który został pod szkliwem - nie widzisz go, bo nie chcesz widzieć, ale i
tak wiesz, że tam jest.
Conrad powiedział:
- Nie sortuj osobno drugiego gatunku.
Dopiero kiedy Bill już wracał do domu i mijał tablicę zapowiadającą zjazd z
autostrady na wybrzeże, zaczął się zastanawiać nad tym zdaniem. Zdawało się oznaczać, że
Conrad sprzedaje niedoskonałe wyroby po tej samej cenie co pierwszy gatunek. Ta
absurdalna myśl wracała do Billa raz po raz, a nie potrafił spojrzeć na nią z zewnątrz i
sprawić, by nabrała sensu. Nie mógł się też zdobyć na odwagę, żeby zatelefonować do
Conrada i spytać wprost, co miał na myśli.
Dwa tygodnie pózniej zawiózł do Portland partię wielkich, półtorametrowych donic,
które doskonale się sprzedawały na stoisku  Piękny Ogród w galerii handlowej. Conrad
pomagał mu je rozpakować na zapleczu. Trzeba było to robić bardzo ostrożnie ze względu na
ich rozmiar. Bill Weisler nie znosił pianki poliuretanowej, w którą z reguły pakowano takie
rzeczy, i używał słomy kupowanej w składzie pasz. Sześć sztuk, które miały skazy, oznaczył
jaskrawoczerwonymi nalepkami. Conrad rozwijał jedną z nich ze słomy i przy tej okazji
strącił nalepkę kciukiem.
- To drugi gatunek - zwrócił mu uwagę Bill.
- Co jej jest? - spytał Conrad, a widząc zmatowiałe szkliwo u podstawy, dodał: - A,
tak. Nic nie szkodzi.
- Drugi - powtórzył Bill.
- To drobiazg. Nie jest pęknięta, prawda? Sprzeda się jako pierwszy gatunek. Klienci
nie zwracają uwagi na takie rzeczy, Bill. - Conrad zmierzył go wzrokiem. - To im nie
przeszkadza.
Bill podniósł nalepkę z brudnej podłogi zaplecza. Zawahał się. Nie miał śmiałości
przykleić jej z powrotem na dużą ładną donicę z niedoskonałą biało-niebieską polewą.
- Powiem dziewczynom, żeby zwracały na to uwagę klientów - odezwał się Conrad. -
Okej?
Czekał długą chwilę na odpowiedz, spoglądając to na Billa, to na donicę swoimi
głęboko osadzonymi oczyma, które wyglądały, jakby były z obsydianu. Indiańskie oczy.
Postarzał się ostatnio, i to znacznie.
- Dla nabywcy to nie jest wada, Bill - rzekł po chwili. - Właściwie nawet zaleta.
Dowodzi, że produkt jest robiony ręcznie, nie taśmowo. Do licha, powinniśmy je sprzedawać
drożej! Posłuchaj: na pewno widziałeś te katalogi, które rozsyłają pocztą, a w nich jedwabne
koszule za sto pięćdziesiąt dolców. W opisie zawsze jest mowa o supełkach czy innych
drobnych skazach na dowód, że jedwab jest naturalny. Przyjmij, że to jest właśnie taki
supełek. Autentyczna donica Weislera z prawdziwą skazą w absolutnie ekologicznym
szkliwie na ludzkiej plwocinie. Czerwona metka: dwie stówy, bez metki taniej. Zrozum, Bill,
nic nie jest doskonałe, tylko się tak mówi.
- Bo ja wiem - mruknął Bill.
Conrad wyciągnął rękę nad donicą i poklepał go po ramieniu.
- Ech, stary - powiedział. - Ty jesteś nie z tego świata. Kocham cię, kiedy masz taką
smutną minę. No chodz, popłaczemy sobie w drodze do banku.
To wszystko nie miało sensu, więc Bill nie potrafił podjąć tej rozmowy. Bał się
powiedzieć cokolwiek. Dotąd wszystko układało się tak dobrze, czyżby teraz miało runąć?
Czy Conrad jest na niego zły?
Skręcając na zachód za tym samym znakiem zrozumiał, że jest jeszcze gorzej. To on
był zły na Conrada.
W chwili gdy to sobie uświadomił, furgonetka zatoczyła się gwałtownie. Kierowca
jakiegoś forda zmieniający właśnie pas nacisnął mocno klakson. Serce skoczyło Billowi do
gardła i łomotało przez wiele mil. Na drodze przez góry były ziejące czarne wyrwy, całe
połacie czerni. Kiedy wjechał do Klatsand, z trudem je poznał w dziwnym pomarańczowym
świetle zachodzącego słońca przetykanym czarnymi pasmami i dziurami. Wysiadając przed
domem, zahaczył butem o podgięty rożek gumowej wycieraczki na podłodze samochodu. Coś
zabłysło: kluczyk do stacyjki. Podniósł go i zdziwiony spojrzał na swoje dłonie. W każdej [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exclamation.htw.pl