[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Palce pociągały za to, co zdołały złapać, i Podmuch zawył przerazliwie, kiedy oderwały
mu drugie ucho, przynosząc błogosławioną symetrię. Po chwili jednak do jego umysłu
przeniknął przerażający zgrzyt, zmagający się z niemilknącym szumem wody.
Wymachując na oślep kończynami, zdołał uciec poza zasięg rąk trupa i wpadł twarzą do
dołu w szczelinę między trapem a kadłubem. Nagle poczuł, że w rozdziawionych ustach ma
brudne futerko. Stworzenie wyszarpywało się rozpaczliwie, ale dławiący się mężczyzna
zacisnął odruchowo szczęki. %7łałosny pisk szczura zakończył się stanowczo zbyt wysoką nutą,
jakby pękły pęcherze pełne powietrza. Usta Podmucha Piasty wypełniły ohydne płyny.
Jego żołądek zbuntował się ze spektakularnym efektem, wyrzucając nadgryzione
zwierzątko na długość ręki mężczyzny. Gryzoń wylądował nóżkami do góry na
przekrzywionym trapie. Z rozdziawionego pyszczka wystawał język.
Tymczasem Hecka Urse a dusił bezgłowy pierwszy oficer, który najwyrazniej pragnął
odzyskać głowę i doszedł do wniosku, że ta się nada. W rezultacie Heck zapomniał o
niebezpieczeństwach związanych z palącą się lampą i w swej desperacji użył jej jako broni.
Instynkt go zawiódł, gdyż tego rodzaju oręż nadaje się wyłącznie do uderzenia w głowę
przeciwnika. Głowę, której nie było. Twardy, rozżarzony korpus wykonanej z brązu i
wypełnionej płonącym olejem lampy uderzył Urse a w twarz, łamiąc mu nos i podpalając
brodę. Odrzucona przez oślepionego mężczyznę lampa poleciała w bok, zostawiając za sobą
ślad płonącego oleju.
Ta ścieżka ognia kończyła się między nogami Cętkowanej Ptaszyny, która właśnie
siadała. Gdy dolnej części jej ciała sięgnął żar, kobieta wierzgnęła gwałtownie i odskoczyła
do tyłu. Wylądowała na zdechłym szczurze i pośliznęła się na nim, uderzając z łoskotem o
drzwi latryny. Straciła przytomność, spoglądając w górę.
Krew ugasiła tlącą się brodę i Heck mógł złapać obiema rękami dłoń zaciśniętą na jego
gardle. Zaczął wyłamywać palce, jeden po drugim. Z odbytu Cwanego Roztropka wydostała
się seria westchnień, zapewne znamionujących ból. W końcu Heck Urse zdołał się uwolnić,
wlazł pierwszemu oficerowi na plecy i zaczął go okładać pięściami z bezpłodną pasją.
Pojawił się Podmuch Piasta. Jego bezucha głowa wyglądała przerażająco w migotliwym
blasku ognia. Wymioty pokrywające mu podbródek mieszały się ze spływającą po obu
policzkach krwią. Wybałuszał oczy, wpatrując się w Hecka Urse a.
Zabij to! Zabij to! Zabij to!
Próbuję, ty cholerny durniu! warknął Heck. Podaj mi miecz! Nóż! Podaj mi sznur,
do cholery!
Podmuch Piasta wgramolił się z powrotem na trap.
Sam go sobie wez! Ja tu nie zostanę! Nie ma mowy! Nigdy już nie zejdę pod pokład!
Heck zaklął i sięgnął po nóż. Siedząc okrakiem na wyrywającym się Cwanym Roztropku,
obrócił się i przeciął mu ścięgna, najpierw w pierwszej, a potem w drugiej nodze.
Spróbuj teraz chodzić! warknął, a potem zachichotał, wczołgując się z powrotem na
trap. Pisnął, gdy dotknęły go nadal pełgające płomienie, a potem polazł na czworakach do
Cętkowanej Ptaszyny.
Obudz się, kochanie. Natychmiast musimy stąd zmiatać. Obudz się!
Po trzecim mocnym policzku zatrzepotała powiekami, a potem otworzyła oczy, gapiąc się
tępo na Hecka.
On jednak nie mógł czekać. Zaczął podnosić Ptaszynę na nogi.
Chodz, słodziutka. Tu jest demon albo coś w tym rodzaju. Ten skurczybyk Podmuch
już zwiał. Chodzmy.
Statek się pali. To niedobrze oznajmiła, nadal patrząc nań bez śladu zrozumienia.
Wyślemy tu załogę. Wszystkich marynarzy co do jednego. Oni ugaszą pożar.
Zwietnie. To niedobrze, kiedy wszystko się pali.
Masz rację, kochanie. To niedobrze. Chodzmy już. Patrz pod nogi...
* * *
Heck Urse wciągnął mamroczącą coś Cętkowaną Ptaszynę po schodach na pokład,
pozostawiając bezgłowego trupa samemu sobie. Cwany Roztropek spróbował wstać, lecz,
niestety, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Przygnębiony pierwszy oficer usiadł na trapie.
Przedramiona wspierał na kolanach, a dłonie zwisały luzno.
Iskierka życia nieraz skacze na wielką odległość. Potrafi zapłonąć w najbardziej
nieoczekiwanym miejscu, przemknąć wzdłuż szlaków mięśni i nerwów jak wiewiórka, której
odrąbano ogon. Czasami, nawet gdy życie umknęło, iskierka jeszcze nie gaśnie. Przez krótką
chwilę.
Usiadłszy, Cwany Roztropek opuścił ramiona i zamarł w całkowitym bezruchu. Nawet
strumień krwi wypływający z licznych ran ustał w końcu. Ostatnia kropla była długa i lepka.
Straszliwy zabójca zniknął bez śladu.
Płomienie, które szerzyły się po smołowanym kadłubie z łatwą do przewidzenia
szybkością, nagle zamigotały i zgasły.
Na pomoście rozległy się ciche kroki, zbliżające się od strony latryny. Wielka, masywna
postać obleczona w kolczugę pełnej długości, szeleszczącą w półmroku, miała łysą,
matowoszarą glacę. Przykucnęła nad zmiażdżonym ciałem szczura, wyciągając dłonie o
grubych palcach.
Z wiotkich ust Korbala Broacha wyrwał się cichy jęk.
To był ostatni szczur na pokładzie Słonecznego Loku. Jego umiłowany, choć tymczasowy
sługa. Widział monstrum, które z taką swobodą i zachwytem zabiło pierwszego oficera.
Rzecz jasna, głowa ofiary zniknęła. Tego należało się spodziewać.
Korbal Broach znieruchomiał, wytężając słuch.
Panika na górze uspokoiła się nieco. Być może załoga opuściła statek. Och, to nie byłoby
korzystne. Z pewnością ani kapitan, ani Bauchelain nie dopuściliby do tego. Czyż Bauchelain
nie wiedział, że Korbal uwielbia te niezliczone pulsy życia, żałosne i nieszczególnie zdrowe?
Były zapowiedzią żniw, tak jest, żniw, które mu obiecano, kiedy nie będą już potrzebne.
Obiecano. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
Palce pociągały za to, co zdołały złapać, i Podmuch zawył przerazliwie, kiedy oderwały
mu drugie ucho, przynosząc błogosławioną symetrię. Po chwili jednak do jego umysłu
przeniknął przerażający zgrzyt, zmagający się z niemilknącym szumem wody.
Wymachując na oślep kończynami, zdołał uciec poza zasięg rąk trupa i wpadł twarzą do
dołu w szczelinę między trapem a kadłubem. Nagle poczuł, że w rozdziawionych ustach ma
brudne futerko. Stworzenie wyszarpywało się rozpaczliwie, ale dławiący się mężczyzna
zacisnął odruchowo szczęki. %7łałosny pisk szczura zakończył się stanowczo zbyt wysoką nutą,
jakby pękły pęcherze pełne powietrza. Usta Podmucha Piasty wypełniły ohydne płyny.
Jego żołądek zbuntował się ze spektakularnym efektem, wyrzucając nadgryzione
zwierzątko na długość ręki mężczyzny. Gryzoń wylądował nóżkami do góry na
przekrzywionym trapie. Z rozdziawionego pyszczka wystawał język.
Tymczasem Hecka Urse a dusił bezgłowy pierwszy oficer, który najwyrazniej pragnął
odzyskać głowę i doszedł do wniosku, że ta się nada. W rezultacie Heck zapomniał o
niebezpieczeństwach związanych z palącą się lampą i w swej desperacji użył jej jako broni.
Instynkt go zawiódł, gdyż tego rodzaju oręż nadaje się wyłącznie do uderzenia w głowę
przeciwnika. Głowę, której nie było. Twardy, rozżarzony korpus wykonanej z brązu i
wypełnionej płonącym olejem lampy uderzył Urse a w twarz, łamiąc mu nos i podpalając
brodę. Odrzucona przez oślepionego mężczyznę lampa poleciała w bok, zostawiając za sobą
ślad płonącego oleju.
Ta ścieżka ognia kończyła się między nogami Cętkowanej Ptaszyny, która właśnie
siadała. Gdy dolnej części jej ciała sięgnął żar, kobieta wierzgnęła gwałtownie i odskoczyła
do tyłu. Wylądowała na zdechłym szczurze i pośliznęła się na nim, uderzając z łoskotem o
drzwi latryny. Straciła przytomność, spoglądając w górę.
Krew ugasiła tlącą się brodę i Heck mógł złapać obiema rękami dłoń zaciśniętą na jego
gardle. Zaczął wyłamywać palce, jeden po drugim. Z odbytu Cwanego Roztropka wydostała
się seria westchnień, zapewne znamionujących ból. W końcu Heck Urse zdołał się uwolnić,
wlazł pierwszemu oficerowi na plecy i zaczął go okładać pięściami z bezpłodną pasją.
Pojawił się Podmuch Piasta. Jego bezucha głowa wyglądała przerażająco w migotliwym
blasku ognia. Wymioty pokrywające mu podbródek mieszały się ze spływającą po obu
policzkach krwią. Wybałuszał oczy, wpatrując się w Hecka Urse a.
Zabij to! Zabij to! Zabij to!
Próbuję, ty cholerny durniu! warknął Heck. Podaj mi miecz! Nóż! Podaj mi sznur,
do cholery!
Podmuch Piasta wgramolił się z powrotem na trap.
Sam go sobie wez! Ja tu nie zostanę! Nie ma mowy! Nigdy już nie zejdę pod pokład!
Heck zaklął i sięgnął po nóż. Siedząc okrakiem na wyrywającym się Cwanym Roztropku,
obrócił się i przeciął mu ścięgna, najpierw w pierwszej, a potem w drugiej nodze.
Spróbuj teraz chodzić! warknął, a potem zachichotał, wczołgując się z powrotem na
trap. Pisnął, gdy dotknęły go nadal pełgające płomienie, a potem polazł na czworakach do
Cętkowanej Ptaszyny.
Obudz się, kochanie. Natychmiast musimy stąd zmiatać. Obudz się!
Po trzecim mocnym policzku zatrzepotała powiekami, a potem otworzyła oczy, gapiąc się
tępo na Hecka.
On jednak nie mógł czekać. Zaczął podnosić Ptaszynę na nogi.
Chodz, słodziutka. Tu jest demon albo coś w tym rodzaju. Ten skurczybyk Podmuch
już zwiał. Chodzmy.
Statek się pali. To niedobrze oznajmiła, nadal patrząc nań bez śladu zrozumienia.
Wyślemy tu załogę. Wszystkich marynarzy co do jednego. Oni ugaszą pożar.
Zwietnie. To niedobrze, kiedy wszystko się pali.
Masz rację, kochanie. To niedobrze. Chodzmy już. Patrz pod nogi...
* * *
Heck Urse wciągnął mamroczącą coś Cętkowaną Ptaszynę po schodach na pokład,
pozostawiając bezgłowego trupa samemu sobie. Cwany Roztropek spróbował wstać, lecz,
niestety, nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Przygnębiony pierwszy oficer usiadł na trapie.
Przedramiona wspierał na kolanach, a dłonie zwisały luzno.
Iskierka życia nieraz skacze na wielką odległość. Potrafi zapłonąć w najbardziej
nieoczekiwanym miejscu, przemknąć wzdłuż szlaków mięśni i nerwów jak wiewiórka, której
odrąbano ogon. Czasami, nawet gdy życie umknęło, iskierka jeszcze nie gaśnie. Przez krótką
chwilę.
Usiadłszy, Cwany Roztropek opuścił ramiona i zamarł w całkowitym bezruchu. Nawet
strumień krwi wypływający z licznych ran ustał w końcu. Ostatnia kropla była długa i lepka.
Straszliwy zabójca zniknął bez śladu.
Płomienie, które szerzyły się po smołowanym kadłubie z łatwą do przewidzenia
szybkością, nagle zamigotały i zgasły.
Na pomoście rozległy się ciche kroki, zbliżające się od strony latryny. Wielka, masywna
postać obleczona w kolczugę pełnej długości, szeleszczącą w półmroku, miała łysą,
matowoszarą glacę. Przykucnęła nad zmiażdżonym ciałem szczura, wyciągając dłonie o
grubych palcach.
Z wiotkich ust Korbala Broacha wyrwał się cichy jęk.
To był ostatni szczur na pokładzie Słonecznego Loku. Jego umiłowany, choć tymczasowy
sługa. Widział monstrum, które z taką swobodą i zachwytem zabiło pierwszego oficera.
Rzecz jasna, głowa ofiary zniknęła. Tego należało się spodziewać.
Korbal Broach znieruchomiał, wytężając słuch.
Panika na górze uspokoiła się nieco. Być może załoga opuściła statek. Och, to nie byłoby
korzystne. Z pewnością ani kapitan, ani Bauchelain nie dopuściliby do tego. Czyż Bauchelain
nie wiedział, że Korbal uwielbia te niezliczone pulsy życia, żałosne i nieszczególnie zdrowe?
Były zapowiedzią żniw, tak jest, żniw, które mu obiecano, kiedy nie będą już potrzebne.
Obiecano. [ Pobierz całość w formacie PDF ]