[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Oby cię Bóg nie skarał ciężko, moje dziecko!
- Pierwszą ratę mam nadzieję przysłać w maju. W tym notesie wyliczyłemnależność każdego za cztery
lata. Niechże ojciec raczy sumiennie...
- Precz, durniu! - krzyknął grubiańsko pan Dominik w przystępie wściekłegogniewu.
Ręce mu się trzęsły, w oczach migotał zły ogień.
Doktór Piotr, blady jak papier, zbliżył się do niego ze łzami w oczach ischylił mu się do nóg. Starzec
odepchnął go, usunął się w kąt pokoju i odwróciłplecami: Słyszał, jak drzwi z cicha skrzypnęły i zawarły
się za wychodzącym,słyszał suchy szczęk klamki, ale nie odwrócił głowy. Zapadał powoli w
stangnuśnego spokoju, obojętności tak zupełnej, że graniczyła prawie z zadowoleniem.
- Dobrze, że powiedziałem "durniu"! - pomyślał - to mu pójdzie wpięty...
Po upływie kilkunastu minut wyjrzał przez okno. Na podwórzu nie było nikogo.Pod zachód słońca widać
było przedmioty wyraznie. Na każdej szybie rysowały się irosły w oczach, idąc z dołu do góry,
fantastyczne gałązki mrozu. Starzecprzypatrywał im się z zajęciem i myślał o czymś dawnym, ogromnie
dawnym. Doznawałprzez chwilę uczuć małego chłopca, który w pięknym dworze siedzi obok
matki,pięknej, dobrej, kochanej matki, i patrzy na gałązeczki przymrozka... Nudzi mu się,płakałby i
kaprysił, gdyby nie to, że pełzające odnóżki, pręty i zębate liścietak go zaciekawiają, tak bawią...
Z zadumy obudził go dopiero daleki świst lokomotywy. Ten dzwięk sprawił mutaki ból jak uderzenie
młotkiem w czaszkę. Wziął czapkę i wyszedł z pokoju.
Ku stacji kolejowej z wolna zbliżał się pociąg, kopiąc się i nurzając wzaspach, jakby je żelaznym
kadłubem roztrącał i przewiercał. Pan Dominik począłiść ku dworcowi wielkimi krokami. Zmrok padał
żywo i w miarę zwiększania sięciemności coraz wyrazniej błyskały latarnie na linii drogi żelaznej, niby
duchydobroczynne dające znać o wielkim niebezpieczeństwie. Gdy pan Cedzyna był na połowiedrogi,
ujrzał z daleka sylwetkę człowieka idącego od stacji. Odetchnął głęboko wnadziei, że doktór Piotr
wraca. Wkrótce zrównał się z tym człowiekiem: był tostrycharz z cegielni, młody i wesoły parobczak. -
Ty, gdzieś chodził? - zapytał gorządca ponuro. - Na stację.
- Po co?
- Zaniosłem zawiniątko za młodym panem... - Za jakim młodym panem?
- Ady za panem Pietrem.
- Pojechał? - zapytał starzec obojętnie. - Pojechał, proszę łaski pana.
- Widziałeś?
- A no i nie widziałbym. Jeszczem mu tobół zaniósł do maszyny. - Mówił codo ciebie?-
- E... mówić to ta nie mówił dużo. - Wracaj do domu!
Chłopak oddalił się szybko brzegiem drogi. Potem przeskoczył przez rów iposzedł ku górze na przełaj
przez pole.
Pan Dominik patrzał za nim ciągle, wtedy nawet, kiedy tamten skrył się wciężkim cieniu góry. Twarz
starca stuliła się i zmalała, nos się wygiął iwyćiągnął ku brodzie, oczy nakryły dolnymi powiekami. Stał
na miejscu i sięgał cochwila ręką, jakby z zamiarem przywołania strycharza. Następnie poszedł wolno,
niemając żadnego już zamiaru ani wiadomości o kierunku, w jakim postępuje. Schylał sięku ziemi i
przy świetle ostatniego brzasku zorzy wieczornej rozpoznawał głębokieślady stóp syna wyciśnięte w
miękkim śniegu, które teraz mróz miłosiernyutrwalał dla niego na tej okrutnej drodze. Nad każdym z
tych śladów zatrzymywał się,macał go laską... Nad każdym z piersi jego wydzierał się cichy,
nieprzerwany jęk,podobny do żałosnego skomlenia wiatru nad mogiłami cmentarza. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
- Oby cię Bóg nie skarał ciężko, moje dziecko!
- Pierwszą ratę mam nadzieję przysłać w maju. W tym notesie wyliczyłemnależność każdego za cztery
lata. Niechże ojciec raczy sumiennie...
- Precz, durniu! - krzyknął grubiańsko pan Dominik w przystępie wściekłegogniewu.
Ręce mu się trzęsły, w oczach migotał zły ogień.
Doktór Piotr, blady jak papier, zbliżył się do niego ze łzami w oczach ischylił mu się do nóg. Starzec
odepchnął go, usunął się w kąt pokoju i odwróciłplecami: Słyszał, jak drzwi z cicha skrzypnęły i zawarły
się za wychodzącym,słyszał suchy szczęk klamki, ale nie odwrócił głowy. Zapadał powoli w
stangnuśnego spokoju, obojętności tak zupełnej, że graniczyła prawie z zadowoleniem.
- Dobrze, że powiedziałem "durniu"! - pomyślał - to mu pójdzie wpięty...
Po upływie kilkunastu minut wyjrzał przez okno. Na podwórzu nie było nikogo.Pod zachód słońca widać
było przedmioty wyraznie. Na każdej szybie rysowały się irosły w oczach, idąc z dołu do góry,
fantastyczne gałązki mrozu. Starzecprzypatrywał im się z zajęciem i myślał o czymś dawnym, ogromnie
dawnym. Doznawałprzez chwilę uczuć małego chłopca, który w pięknym dworze siedzi obok
matki,pięknej, dobrej, kochanej matki, i patrzy na gałązeczki przymrozka... Nudzi mu się,płakałby i
kaprysił, gdyby nie to, że pełzające odnóżki, pręty i zębate liścietak go zaciekawiają, tak bawią...
Z zadumy obudził go dopiero daleki świst lokomotywy. Ten dzwięk sprawił mutaki ból jak uderzenie
młotkiem w czaszkę. Wziął czapkę i wyszedł z pokoju.
Ku stacji kolejowej z wolna zbliżał się pociąg, kopiąc się i nurzając wzaspach, jakby je żelaznym
kadłubem roztrącał i przewiercał. Pan Dominik począłiść ku dworcowi wielkimi krokami. Zmrok padał
żywo i w miarę zwiększania sięciemności coraz wyrazniej błyskały latarnie na linii drogi żelaznej, niby
duchydobroczynne dające znać o wielkim niebezpieczeństwie. Gdy pan Cedzyna był na połowiedrogi,
ujrzał z daleka sylwetkę człowieka idącego od stacji. Odetchnął głęboko wnadziei, że doktór Piotr
wraca. Wkrótce zrównał się z tym człowiekiem: był tostrycharz z cegielni, młody i wesoły parobczak. -
Ty, gdzieś chodził? - zapytał gorządca ponuro. - Na stację.
- Po co?
- Zaniosłem zawiniątko za młodym panem... - Za jakim młodym panem?
- Ady za panem Pietrem.
- Pojechał? - zapytał starzec obojętnie. - Pojechał, proszę łaski pana.
- Widziałeś?
- A no i nie widziałbym. Jeszczem mu tobół zaniósł do maszyny. - Mówił codo ciebie?-
- E... mówić to ta nie mówił dużo. - Wracaj do domu!
Chłopak oddalił się szybko brzegiem drogi. Potem przeskoczył przez rów iposzedł ku górze na przełaj
przez pole.
Pan Dominik patrzał za nim ciągle, wtedy nawet, kiedy tamten skrył się wciężkim cieniu góry. Twarz
starca stuliła się i zmalała, nos się wygiął iwyćiągnął ku brodzie, oczy nakryły dolnymi powiekami. Stał
na miejscu i sięgał cochwila ręką, jakby z zamiarem przywołania strycharza. Następnie poszedł wolno,
niemając żadnego już zamiaru ani wiadomości o kierunku, w jakim postępuje. Schylał sięku ziemi i
przy świetle ostatniego brzasku zorzy wieczornej rozpoznawał głębokieślady stóp syna wyciśnięte w
miękkim śniegu, które teraz mróz miłosiernyutrwalał dla niego na tej okrutnej drodze. Nad każdym z
tych śladów zatrzymywał się,macał go laską... Nad każdym z piersi jego wydzierał się cichy,
nieprzerwany jęk,podobny do żałosnego skomlenia wiatru nad mogiłami cmentarza. [ Pobierz całość w formacie PDF ]