[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na trzeci dzień wspiął się znowu Grzymek na drzewo i jeszcze pilniej niż dni poprze-
dnich rozglądał się po okolicy. Dzień był słoneczny jak rzadko i upał silnie dojmował. Dymu
nie było widać.
Dobrze myślałem cieszył się chłopiec stwora to jest żywa, chodzi sobie po
górze, trudzi się, a dziś, kiedy upał dokucza, kędyś tam w cieniu spoczywa.
Przed wieczorem dopiero, kiedy się słońce zniżyło, pokazał się dym najpierw nad
jednym, potem nad drugim potokiem buchał raz po raz, by pojawić się znów nad trzecim i
nad czwartym... Chłopiec zamienił się cały we wzrok. Dym pokazał się piąty raz nad zagaj-
nikiem z modrzewi, w miejscu gdzie potok rozlewał się w małe jeziorko, tam, gdzie najchę-
tniej przychodziły pić jelenie i łanie. Zagajnik znajdował się prawie u podnóża góry i odcinał
się jasną plamą od ciemnej zieleni świerkowego boru.
Obłok stawał się nad modrzewiami coraz gęstszy, osnuwał je na kształt dziwnej mgły.
Powiał wiatr, lecz nie rozproszył owych dymów, tylko jakby przytłoczył je do ziemi, a
Grzymek poczuł w swej kryjówce na drzewie nie znany sobie zupełnie ostry swąd, a potem
łoskot osobliwy, który to wzmagał się, to zanikał.
Trwało to długą chwilę.
Grzymkowi serce biło coraz mocniej, od silnego napięcia wzroku szumiało mu w gło-
wie, drżał cały z ciekawości ogromnej i lęku. Nadarzyła się jednak sposobność, by zobaczyć
nieznaną stworę, przekonać się, kim ona jest i przecież znalezć przeciwko niej sposób.
Chłopiec otrząsnął się z lęku, garścią bukowych liści obtarł pot z czoła, upił nieco wody
z bukłaczka, który miał przewieszony przez ramię i zsunął się z drzewa. Odczepił z nóg lezi-
wa i wetknął je za pas, a potem jął ostrożnie skradać się ku modrzewiom, nasłuchując i roz-
glądając się na wszystkie strony. Był coraz bliżej.
Hrrr... Hrrr... doleciało do jego uszu od strony zagajnika.
Ruuu... Ruuu... słyszał wyraznie już teraz chrapanie jakby jednocześnie kilku
mocnych gardzieli. Przyśpieszył kroku.
Hrrm... Hrrm... Uuff... sapnął ktoś tak mocno, że aż powietrze zadrgało.
Modrzewie rzedły. Za nimi łączka i potok.
Chłopiec nałożył znowu swoje leziwa i szybko wspiął się na najwyższe z młodych
drzew. Jasnozielone igliwie skryło go bezpiecznie wśród gęstych gałęzi. Rozsunął je ostrożnie
i spojrzał na polanę.
Och... głos uwiązł chłopcu w gardle. Grzymek jedną ręką przycisnął sobie usta,
drugą chwycił się mocno za gałąz, by nie spaść z drzewa. To, co ujrzał, było straszniejsze nad
wszelkie pojęcie. Chłopcu zdawało się przez chwilę, że śni.
Na miękkiej trawie spoczywał ogromny jaszczur o ciele pokrytym kościaną czeżują,
która na grzbiecie tworzyła śpiczaste zęby, a nad karkiem kończyła się groznymi kolcami.
Potwór spoczywał w głębokim śnie, ułożywszy na brzegu strumienia dziewięć swych stra-
sznych głów. Paszcze miał otwarte i z każdej dobywało się podobne dalekiemu grzmotowi
chrapanie pospołu z kłębami ciemnego dymu. W blasku słońca smocze kły i szpony mieniły
się czerwonozłotym połyskiem. Czeżuja nabierała srebrzystych i zielonych odcieni, tylko
ogon był ciemnobrunatny, nakrapiany srebrnymi cętkami. Roje much i łąkowych, szarych
gzów obsiadły przymknięte powieki jaszczura i wpadały do paszcz, by po chwili znalezć się
znów na powietrzu i krążyć natrętnie nad śpiącym potworem.
Smok! szeptał tymczasem w swej kryjówce Grzymek. Jakiż on wielki i
mocny! Jaką ma twardą czeżuję! Nie zatnie go żaden miecz i widząc, że potwór dalej
spoczywa nieruchomo napełniając zagajnik straszliwym chrapaniem, zsunął się z drzewa i nie
obejrzawszy się ani razu, pobiegł do wsi.
Srogi lament i płacz podniósł się w całej Kiczorze, kiedy się ludzie zwiedzieli, jakiego
mają na Rachowcu sąsiada. Co płochliwsi porzucali nawet pełne misy na stole i bez czapek
uciekali na dalsze góry, ciągnąc za sobą na postronkach świnki i krowy, pędząc bezładnie
owce.
Stójcie! Stójcie! wołali za nimi starsi, roztropniejsi ludzie. Trzeba się bronić,
trzeba ratować nas samych i nasz dobytek.
Chodzcie do kuzni! wołał Grzymek. Pomóżcie nam wykuć siekiery i noże!
A ojciec jego, stary kowal, już rozżarzał krążki żelaza na palenisku.
Pomału zażegnano trwogę. Starsi przybyli do kuzni Grzymka i raz jeszcze rozpytywali
go o smoka. Chłopiec z ochotą powtórzył, co widział.
Szukajmyż rady kończył opowieść. Czy się wydamy na zgubę sami?
Po mojemu rzekł najstarszy we wsi człowiek to najpierwej trzeba uchronić
stada, a samym nie przybliżać się do Rachowca, żeby nam nawet z głodu paść przyszło... [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
Na trzeci dzień wspiął się znowu Grzymek na drzewo i jeszcze pilniej niż dni poprze-
dnich rozglądał się po okolicy. Dzień był słoneczny jak rzadko i upał silnie dojmował. Dymu
nie było widać.
Dobrze myślałem cieszył się chłopiec stwora to jest żywa, chodzi sobie po
górze, trudzi się, a dziś, kiedy upał dokucza, kędyś tam w cieniu spoczywa.
Przed wieczorem dopiero, kiedy się słońce zniżyło, pokazał się dym najpierw nad
jednym, potem nad drugim potokiem buchał raz po raz, by pojawić się znów nad trzecim i
nad czwartym... Chłopiec zamienił się cały we wzrok. Dym pokazał się piąty raz nad zagaj-
nikiem z modrzewi, w miejscu gdzie potok rozlewał się w małe jeziorko, tam, gdzie najchę-
tniej przychodziły pić jelenie i łanie. Zagajnik znajdował się prawie u podnóża góry i odcinał
się jasną plamą od ciemnej zieleni świerkowego boru.
Obłok stawał się nad modrzewiami coraz gęstszy, osnuwał je na kształt dziwnej mgły.
Powiał wiatr, lecz nie rozproszył owych dymów, tylko jakby przytłoczył je do ziemi, a
Grzymek poczuł w swej kryjówce na drzewie nie znany sobie zupełnie ostry swąd, a potem
łoskot osobliwy, który to wzmagał się, to zanikał.
Trwało to długą chwilę.
Grzymkowi serce biło coraz mocniej, od silnego napięcia wzroku szumiało mu w gło-
wie, drżał cały z ciekawości ogromnej i lęku. Nadarzyła się jednak sposobność, by zobaczyć
nieznaną stworę, przekonać się, kim ona jest i przecież znalezć przeciwko niej sposób.
Chłopiec otrząsnął się z lęku, garścią bukowych liści obtarł pot z czoła, upił nieco wody
z bukłaczka, który miał przewieszony przez ramię i zsunął się z drzewa. Odczepił z nóg lezi-
wa i wetknął je za pas, a potem jął ostrożnie skradać się ku modrzewiom, nasłuchując i roz-
glądając się na wszystkie strony. Był coraz bliżej.
Hrrr... Hrrr... doleciało do jego uszu od strony zagajnika.
Ruuu... Ruuu... słyszał wyraznie już teraz chrapanie jakby jednocześnie kilku
mocnych gardzieli. Przyśpieszył kroku.
Hrrm... Hrrm... Uuff... sapnął ktoś tak mocno, że aż powietrze zadrgało.
Modrzewie rzedły. Za nimi łączka i potok.
Chłopiec nałożył znowu swoje leziwa i szybko wspiął się na najwyższe z młodych
drzew. Jasnozielone igliwie skryło go bezpiecznie wśród gęstych gałęzi. Rozsunął je ostrożnie
i spojrzał na polanę.
Och... głos uwiązł chłopcu w gardle. Grzymek jedną ręką przycisnął sobie usta,
drugą chwycił się mocno za gałąz, by nie spaść z drzewa. To, co ujrzał, było straszniejsze nad
wszelkie pojęcie. Chłopcu zdawało się przez chwilę, że śni.
Na miękkiej trawie spoczywał ogromny jaszczur o ciele pokrytym kościaną czeżują,
która na grzbiecie tworzyła śpiczaste zęby, a nad karkiem kończyła się groznymi kolcami.
Potwór spoczywał w głębokim śnie, ułożywszy na brzegu strumienia dziewięć swych stra-
sznych głów. Paszcze miał otwarte i z każdej dobywało się podobne dalekiemu grzmotowi
chrapanie pospołu z kłębami ciemnego dymu. W blasku słońca smocze kły i szpony mieniły
się czerwonozłotym połyskiem. Czeżuja nabierała srebrzystych i zielonych odcieni, tylko
ogon był ciemnobrunatny, nakrapiany srebrnymi cętkami. Roje much i łąkowych, szarych
gzów obsiadły przymknięte powieki jaszczura i wpadały do paszcz, by po chwili znalezć się
znów na powietrzu i krążyć natrętnie nad śpiącym potworem.
Smok! szeptał tymczasem w swej kryjówce Grzymek. Jakiż on wielki i
mocny! Jaką ma twardą czeżuję! Nie zatnie go żaden miecz i widząc, że potwór dalej
spoczywa nieruchomo napełniając zagajnik straszliwym chrapaniem, zsunął się z drzewa i nie
obejrzawszy się ani razu, pobiegł do wsi.
Srogi lament i płacz podniósł się w całej Kiczorze, kiedy się ludzie zwiedzieli, jakiego
mają na Rachowcu sąsiada. Co płochliwsi porzucali nawet pełne misy na stole i bez czapek
uciekali na dalsze góry, ciągnąc za sobą na postronkach świnki i krowy, pędząc bezładnie
owce.
Stójcie! Stójcie! wołali za nimi starsi, roztropniejsi ludzie. Trzeba się bronić,
trzeba ratować nas samych i nasz dobytek.
Chodzcie do kuzni! wołał Grzymek. Pomóżcie nam wykuć siekiery i noże!
A ojciec jego, stary kowal, już rozżarzał krążki żelaza na palenisku.
Pomału zażegnano trwogę. Starsi przybyli do kuzni Grzymka i raz jeszcze rozpytywali
go o smoka. Chłopiec z ochotą powtórzył, co widział.
Szukajmyż rady kończył opowieść. Czy się wydamy na zgubę sami?
Po mojemu rzekł najstarszy we wsi człowiek to najpierwej trzeba uchronić
stada, a samym nie przybliżać się do Rachowca, żeby nam nawet z głodu paść przyszło... [ Pobierz całość w formacie PDF ]