[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Wszystkie młode damy, które znałem w Londynie, spędzały większość... czasu... na
zakupach, przyjęciach i...
Zamilkł, napotkawszy wzrok Brenny. Nie wiedziała, jaki ma wyraz twarzy,
lecz musiał być pełen zdumienia, bo doktor szybko dodał:
- Lecz nie sądzę, by na Skye odbywały się jakieś przyjęcia.
- I słusznie - powiedziała Brenna, owijając psią łapę długim bandażem w
nadziei, że gruba warstwa materiału odwiedzie Lucaisa od zamiaru wyciągania
szwów.
- I nie sądzę - ciągnął doktor Stanton - by pani na nich bywała, nawet gdyby
się tu odbywały.
Brenna poczuła, że się rumieni, ale tym razem z całkiem innego powodu. Jak
on śmie? - pomyślała oburzona. Jak śmie, tylko dlatego, że jest wykształcona,
podejrzewać ją o brak kobiecości i nieumiejętność cieszenia się z przyjęć? Brała
przecież udział w kilkunastu przyjęciach i na wszystkich doskonale się bawiła...
No dobrze, może nie na kilkunastu i może nie bawiła się tak doskonale, ale on
przecież i tak nie może tego wiedzieć. I co ją obchodzi, co na jej temat pomyśli sobie
ten wysoki londyński karierowicz w pachnących czystością ubraniach? Nie obchodzi
ją nic a nic.
Tylko że...
Tylko że nie byłaby skrupulatnym naukowcem, za jakiego się uważała, gdyby
nie odnotowała faktu, że Reilly Stanton jest nadzwyczajnie pociągającym mężczyzną,
który nie tylko regularnie się kąpie, ale na dodatek nie wydaje się całkowicie
pozbawionym inteligencji. I sądząc po wcześniejszych reakcjach na bliskość doktora,
trudno będzie oprzeć się jego atrakcyjności.
Jednakże nie da się uwieść światowym manierom i woni lawendowego mydła.
Wystarczy sobie przypomnieć, po co zjawił się w jej domku.
- A więc to lord Glendenning przysłał pana tutaj, doktorze Stanton? - spytała,
klepiąc Lucaisa po głowie, aby pokazać, że skończyła go opatrywać. Pacjent
wyszczerzył zęby w psim uśmiechu i postukał ogonem w blat stołu na znak, że nie
żywi do niej urazy.
- Nie - żarliwie zaprzeczył doktor Stanton.
- Och? - zdziwiła się Brenna i uniosła brwi. - Wydawało mi się, że tak pan
powiedział. W takim razie przychodzi pan tu z własnej inicjatywy? Zamierza pan
zrobić jakieś pomiary? W czasie deszczu kominek trochę kopci, ale poza tym mogę z
całego serca zarekomendować to miejsce.
Z satysfakcją stwierdziła, że udało się jej zdenerwować doktora. Pociemniał
na twarzy i wyjąkał:
- Ja nie... nie po to tutaj przyszedłem. - A następnie, kiedy usiadła,
uśmiechając się pogardliwie, dorzucił gwałtownie: - No, dobrze. Przysłał mnie lord
Glendenning. Ale nie po to, bym oglądał domek...
- Nie? - zdziwiła się Brenna. - W takim razie... I wtedy pojęła.
I nagle zalała się rumieńcem po raz trzeci. Lecz tym razem z wściekłości.
- Ach, tak. Już rozumiem! - wykrzyknęła, zrywając się z krzesła tak
gwałtownie, że przestraszyła Jo, która zatrzepotała skrzydłami. - Przysłał pana, żeby
mnie pan zbadał. Mam rację? - Poznała po zakłopotanym wyrazie twarzy Stantona, że
się nie myliła. - Co on panu naopowiadał? %7łe mam zle w głowie? Nie, niech pan nic
nie mówi, wiem. %7łe mogę sobie zrobić krzywdę.
- Nic takiego nie powiedział - zaprzeczył Stanton z nieszczerym oburzeniem.
- Oczywiście, że tak właśnie powiedział. Przysłał tu pana, by obejrzał pan
nieszczęsną, żałosną pannę Donnegal, mając nadzieję, że zachęci ją pan, by przyjęła
jego szlachetną propozycję małżeństwa. - Zaczęła przemierzać pomieszczenie,
furkocząc spódnicą za każdym obrotem. Nigdy dotąd nie była tak rozwścieczona. -
Ale zapomniał panu powiedzieć, że panna Brenna, którą poznał pan zeszłego
wieczoru, i nieszczęsna żałosna panna Donnegal to ta sama osoba, czy nie tak? -
Pokręciła głową. - I doznał pan wstrząsu, gdy otworzyłam drzwi, prawda?
Na to pytanie odpowiedział z całą szczerością.
- To nie był wstrząs - przyznał. - Rozczarowanie, że nie jest pani w spodniach.
Jego szczerość, a nie, jak starała się przekonać samą siebie, uśmiech, wytrąciła
ją z równowagi. Patrzyła na niego, nie wiedząc, co powiedzieć...
I właśnie w tej chwili, po raz trzeci tego ranka, ktoś zastukał do drzwi Burn
Cottage...
7
To bez wątpienia on - parsknęła dziewczyna. Była naprawdę rozgniewana.
Może i nie bywa zbyt często na przyjęciach, pomyślał Reilly, ale po mistrzowsku
opanowała sztukę kobiecej wyniosłości.
- Ano sprawdzmy - odparł Reilly. Z ochotą podsycał jej gniew. Nieczęsto
zdarzało mu się oglądać ładną dziewczynę tak bardzo rozzłoszczoną. - Tak, ja także
sadzę, że to właśnie on.
Jego słowa jeszcze bardziej rozjątrzyły Brennę. Reilly pomyślał, że bez
przesady można by powiedzieć, że jej lśniące niebieskie oczy ciskały błyskawice.
Był pełen podziwu. Christine w najgwałtowniejszym przypływie furii - na
przykład rozsierdzona niesprawiedliwym traktowaniem dzieci przez ich
pracodawców - nie dorastała pannie Brennie Donnegal do pięt. Oburzenie tej ostatniej
nie miało sobie równych.
Reilly poczuł, że mu żal Iaina MacLeoda. Kiedy chodziło o tę młodą damę,
hrabia zupełnie tracił rezon. Nie miał bowiem najmniejszej wątpliwości, że gdy
Brenna Donnegal otworzy drzwi i ujrzy stojącego na progu jej domu lorda
Glendenninga, podbije mu drugie oko. Reilly zajął pozycję, z której w razie potrzeby
będzie mógł pospieszyć damie na pomoc... a także z której będzie miał dobry punkt
widzenia na rozwój wypadków.
Gdy jednak panna Donnegal otworzyła drzwi, na progu stał nie hrabia, lecz
jedna z dziewcząt z tawerny, posiniała z zimna.
- Och! - wykrzyknęła Maeve. - Och, panienko!
- Na Boga! - Zdumiona panna Donnegal chwyciła dziewczynę za rękę. Zanim
Reilly zdążył zrobić krok w ich stronę, pociągnęła służącą w pobliże paleniska,
bezceremonialnie odpychając Roba, Hamisha i bardzo niezadowolonego kocura.
- Przemarzłaś do kości, Maeve - skarciła ją panna Donnegal. - Trzeba mieć zle
w głowie, żeby w taką pogodę wyjść z domu w samej tylko chuście.
- To Flora - wyjąkała Maeve, szczękając zębami. - Nadeszła jej pora. Musi
pani pędzić do zamku.
Tego już było zbyt wiele. Reilly miał zamiar się usunąć i, wraz z Robem i
Hamishem, zająć się ciastem, ale co za dużo, to niezdrowo.
- Do zamku? - spytał, patrząc na dygoczącą z zimna dziewczynę. - A cóż Flora
robi w zamku?
- Zawsze idzie do zamku - wyjaśniła panna Brenna - kiedy nadchodzi jej pora.
- Naprawdę? - Reilly uniósł brwi. Odkąd przeszedł przez mostek nad
potokiem, spotykały go same niespodzianki. Powinien się był domyślić, że hrabia...
łagodnie mówiąc, upiększa fakty. Jednakże trudno mu było dociec, jak bardzo lord [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exclamation.htw.pl