[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Pociąg ruszył.
W wagonie był niesłychany tłok i szwargot %7łydów. Pani Domaszkowa ulokowała się przy
oknie, Józef mógł wprawdzie usiąść przy niej na kufereczku, ale umyślnie wyszedł, a raczej
przecisnął się na korytarzyk. Matka zaraz zaczynała rozmowy z wszystkimi pasażerami, a on
tego nie lubił.
Oparł się o framugę otwartego okna i bezmyślnie wodził oczyma po znajomym
krajobrazie. Miarowy łomot kół i porykiwanie lokomotywy uprzytomniły mu naraz, że już
wkrótce pojedzie sam, daleko, do obcych. Do Paryża to jedzie się chyba z tydzień?!...
Cóż dałby za to, żeby nie wyjeżdżać! Nie dlatego, że nie ciekawił go Paryż, ale dlatego, że
nie lubił nagłych zmian i bał się ich.
Tak cieszył się na wakacje w Terkaczach. Cisza, spokój, opowiadania wuja Mieczysława o
różnych wielkich panach i ich fantazjach. Pan Hejbowski ze swoją nieodstępną fajką i z
wesołymi kpinkami, pani Hejbowska tak pięknie grająca na fortepianie i szumiąca
jedwabiami, a rozmawiająca ze swoją Lusią i z boną po francusku. A bona podobno jest
nowa, też Francuzka, tylko starsza i brzydsza od dawnej mademoiselle Pouch, którą wszyscy
nazywali Puszetką.
Hanka po dawnemu szyje dla państwa Hejbowskich... Biedna Hanka jest starą panną i wuj
Mieczysław powiada, że dlatego jest histeryczką. Józef bardzo kochał Hankę i zawsze
próbował stawać w jej obronie, zawszeć to siostra...
18
Najobrzydliwsza była Lusia. Dokuczała i Hance, i Józefowi. Taka smarkata. Obiłby ją z
przyjemnością, ale przecież nie mógł. Ale nigdy jej nie powiedział panienko , wolał unikać
spotkania z nią, co zresztą nie było trudne: park, ogrody, wreszcie las.
Zajrzał do przedziału. Pani Domaszkowa rozmawiała z jakimiś dwiema paniami i
częstowała je kurczętami i jajami na twardo, które wydobyła z walizki.
Józef czym prędzej uciekł. Nie cierpiał kurcząt z walizki i jaj na twardo.
Trzeba uczyć się mówić po francusku. Gdyby nie ta obrzydliwa Lusia, może pani
Hejbowska pozwoliłaby mu konwersować z boną?...
Wyobrażał sobie jaką sensację wywoła w Terkaczach to, że on jedzie na uniwersytet do
samego Paryża!
Pani Hejbowska tylko raz w życiu była w Paryżu, a pan Hejbowski ani razu. Przed paru
laty jezdził wprawdzie do Berlina, ale co Berlin to nie Paryż.
Tylko na miły Bóg, żeby mama nic nie mówiła państwu Hejbowskim o tym Słowackim i o
tym, że on, Józef, ma kształcić się na literata!
To dopiero wyśmieliby go.
Pociąg zbliżał się do Koluszek. Pani Domaszkowa z wielkim rwetesem zaczęła się
pakować i ledwie zdążyła na czas. Postój w Koluszkach trwał tylko dziesięć minut i można
było przez nieuwagę przejechać dalej.
Już z daleka Józef dojrzał na peronie sumiaste wąsy wuja Mieczysława i jego granatową
maciejówkę .
Podczas przywitania i przenoszenia rzeczy na bryczkę nie mógł wujowi nic powiedzieć,
gdyż matka miała zbyt wiele informacji do natychmiastowego zakomunikowania bratu.
Przywitał się więc tylko z dobrze znajomymi srokaczami i ze stajennym, Walkiem, obok
którego ulokował się na kozle.
Wałek wielkodusznie zaproponował Józkowi powożenie, ale jemu się nie chciało.
Droga za miasteczkiem skręcała w lewo ku Brzezinom. Po niespełna godzinie jazdy zza
pagórka wyłonił się zielony dach dworu terkackiego.
Srokacze pod górę szły stępa, teraz jednak Walek śmignął batem i przeszły w dobry kłus.
Bryczka podskakiwała na kamyczkach, pani Domaszkowa nie przestawała mówić.
Nad rowem koło szosy stała w znanej zielonej sukni Hanka i machała ku nim wielkim
liściem łopuchu. Jej ziemista twarz uśmiechała się radośnie.
Zatrzymaj, Walek, wysiądę zawołał Józef.
Po co?! Po co? krzyknął wuj Mieczysław. Jazda! Zdążysz przywitać się w domu.
Wałek znów puścił konie. Przemknęli obok Hanki. Józef krzyknął jej:
Dzień dobry!
Ona jednak nie dosłyszała. Stała jeszcze chwilę, wciąż się uśmiechając, tylko już nie
powiewała liściem łopuchu.
Z alejki lipowej nagły zakręt prowadził w bok do oficyny wuja Mieczysława. Wprost [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
Pociąg ruszył.
W wagonie był niesłychany tłok i szwargot %7łydów. Pani Domaszkowa ulokowała się przy
oknie, Józef mógł wprawdzie usiąść przy niej na kufereczku, ale umyślnie wyszedł, a raczej
przecisnął się na korytarzyk. Matka zaraz zaczynała rozmowy z wszystkimi pasażerami, a on
tego nie lubił.
Oparł się o framugę otwartego okna i bezmyślnie wodził oczyma po znajomym
krajobrazie. Miarowy łomot kół i porykiwanie lokomotywy uprzytomniły mu naraz, że już
wkrótce pojedzie sam, daleko, do obcych. Do Paryża to jedzie się chyba z tydzień?!...
Cóż dałby za to, żeby nie wyjeżdżać! Nie dlatego, że nie ciekawił go Paryż, ale dlatego, że
nie lubił nagłych zmian i bał się ich.
Tak cieszył się na wakacje w Terkaczach. Cisza, spokój, opowiadania wuja Mieczysława o
różnych wielkich panach i ich fantazjach. Pan Hejbowski ze swoją nieodstępną fajką i z
wesołymi kpinkami, pani Hejbowska tak pięknie grająca na fortepianie i szumiąca
jedwabiami, a rozmawiająca ze swoją Lusią i z boną po francusku. A bona podobno jest
nowa, też Francuzka, tylko starsza i brzydsza od dawnej mademoiselle Pouch, którą wszyscy
nazywali Puszetką.
Hanka po dawnemu szyje dla państwa Hejbowskich... Biedna Hanka jest starą panną i wuj
Mieczysław powiada, że dlatego jest histeryczką. Józef bardzo kochał Hankę i zawsze
próbował stawać w jej obronie, zawszeć to siostra...
18
Najobrzydliwsza była Lusia. Dokuczała i Hance, i Józefowi. Taka smarkata. Obiłby ją z
przyjemnością, ale przecież nie mógł. Ale nigdy jej nie powiedział panienko , wolał unikać
spotkania z nią, co zresztą nie było trudne: park, ogrody, wreszcie las.
Zajrzał do przedziału. Pani Domaszkowa rozmawiała z jakimiś dwiema paniami i
częstowała je kurczętami i jajami na twardo, które wydobyła z walizki.
Józef czym prędzej uciekł. Nie cierpiał kurcząt z walizki i jaj na twardo.
Trzeba uczyć się mówić po francusku. Gdyby nie ta obrzydliwa Lusia, może pani
Hejbowska pozwoliłaby mu konwersować z boną?...
Wyobrażał sobie jaką sensację wywoła w Terkaczach to, że on jedzie na uniwersytet do
samego Paryża!
Pani Hejbowska tylko raz w życiu była w Paryżu, a pan Hejbowski ani razu. Przed paru
laty jezdził wprawdzie do Berlina, ale co Berlin to nie Paryż.
Tylko na miły Bóg, żeby mama nic nie mówiła państwu Hejbowskim o tym Słowackim i o
tym, że on, Józef, ma kształcić się na literata!
To dopiero wyśmieliby go.
Pociąg zbliżał się do Koluszek. Pani Domaszkowa z wielkim rwetesem zaczęła się
pakować i ledwie zdążyła na czas. Postój w Koluszkach trwał tylko dziesięć minut i można
było przez nieuwagę przejechać dalej.
Już z daleka Józef dojrzał na peronie sumiaste wąsy wuja Mieczysława i jego granatową
maciejówkę .
Podczas przywitania i przenoszenia rzeczy na bryczkę nie mógł wujowi nic powiedzieć,
gdyż matka miała zbyt wiele informacji do natychmiastowego zakomunikowania bratu.
Przywitał się więc tylko z dobrze znajomymi srokaczami i ze stajennym, Walkiem, obok
którego ulokował się na kozle.
Wałek wielkodusznie zaproponował Józkowi powożenie, ale jemu się nie chciało.
Droga za miasteczkiem skręcała w lewo ku Brzezinom. Po niespełna godzinie jazdy zza
pagórka wyłonił się zielony dach dworu terkackiego.
Srokacze pod górę szły stępa, teraz jednak Walek śmignął batem i przeszły w dobry kłus.
Bryczka podskakiwała na kamyczkach, pani Domaszkowa nie przestawała mówić.
Nad rowem koło szosy stała w znanej zielonej sukni Hanka i machała ku nim wielkim
liściem łopuchu. Jej ziemista twarz uśmiechała się radośnie.
Zatrzymaj, Walek, wysiądę zawołał Józef.
Po co?! Po co? krzyknął wuj Mieczysław. Jazda! Zdążysz przywitać się w domu.
Wałek znów puścił konie. Przemknęli obok Hanki. Józef krzyknął jej:
Dzień dobry!
Ona jednak nie dosłyszała. Stała jeszcze chwilę, wciąż się uśmiechając, tylko już nie
powiewała liściem łopuchu.
Z alejki lipowej nagły zakręt prowadził w bok do oficyny wuja Mieczysława. Wprost [ Pobierz całość w formacie PDF ]