[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drugimi ulice. Otwierają się w głębi miasta, żeby tak rzec, ulice podwójne, ulice sobowtó-
ry, ulice kłamliwe i zwodne. Oczarowana i zmylona wyobraznia wytwarza złudne plany
miasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swe miejsce i nazwę, a
noc w niewyczerpanej swej płodności nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczać wciąż
nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy zimowych zaczynają się zazwyczaj
niewinnie od chętki skrócenia sobie drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejścia.
Powstają ponętne kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakąś nie wypróbowaną prze-
cznicą. Ale tym razem zaczęło się inaczej.
Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem, że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz
po chwili wydało mi się to niepotrzebną stratą czasu, gdyż noc nie była wcale zimna,
przeciwnie - pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejś fałszywej wio-
sny. Znieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo, które pachniało fioł-
kami. W takie same baranki rozpuściło się niebo, w którym księżyc dwoił się i troił, de-
monstrując w tym zwielokrotnieniu wszystkie swe fazy i pozycje.
Niebo obnażało tego dnia wewnętrzną swą konstrukcję w wielu jakby anatomicznych
preparatach, pokazujących spirale i słoje światła, przekroje seledynowych brył nocy, pla-
zmę przestworzy, tkankę rojeń nocnych.
W taką noc nie podobna iść Podwalem ani żadną inną z ciemnych ulic, które są od-
wrotną stroną, niejako podszewką czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej
póznej porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcących
sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je sklepami cynamono-
wymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są wyłożone.
Te prawdziwie szlachetne handle, w pózną noc otwarte, były zawsze przedmiotem
moich gorących marzeń.
Słabo oświetlone, ciemne i uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb,
laku, kadzidła, aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłeś tam znalezć
36
ognie bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych, chińskie
odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów egzotycznych, papug, tukanów,
żywe salamandry i bazyliszki, korzeń Mandragory, norymberskie mechanizmy, homun-
culusy w doniczkach, mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe książki,
stare folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiających historyj.
Pamiętam tych starych i pełnych godności kupców, którzy obsługiwali klientów ze
spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mądrości i wyrozumienia dla
ich najtajniejszych życzeń. Ale nade wszystko była tam jedna księgarnia, w której raz
oglądałem rzadkie i zakazane druki, publikacje tajnych klubów, zdejmując zasłonę z ta-
jemnic dręczących i upojnych.
Tak rzadko zdarzała się sposobność odwiedzania tych sklepów - i w dodatku z małą,
lecz wystarczającą sumą pieniędzy w kieszeni. Nie można było pominąć tej okazji mimo
ważności misji powierzonej naszej gorliwości.
Trzeba się było zapuścić według mego obliczenia w boczną uliczkę, minąć dwie albo
trzy przecznice, ażeby osiągnąć ulicę nocnych sklepów. To oddalało mnie od celu, ale
można było nadrobić spóznienie, wracając drogą na %7łupy Solne.
Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów cynamonowych, skręciłem w wiadomą
mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli szedłem, bacząc, by nie zmylić drogi. Tak minąłem już
trzecią czy czwartą przecznicę, a upragnionej ulicy wciąż nie było. W dodatku nawet kon-
figuracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani śladu. Szedłem uli-
cą, której domy nie miały nigdzie bramy wchodowej, tylko okna szczelnie zamknięte, śle-
pe odblaskiem księżyca. Po drugiej stronie tych domów musi prowadzić właściwa ulica,
od której te domy są dostępne - myślałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, re-
zygnując w duchu z myśli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostać się stąd prędko w
znane okolice miasta. Zbliżałem się do wylotu, pełen niepokoju, gdzie też ona mnie wy-
prowadzi. Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudowany gościniec, bardzo długi i prosty.
Owiał mnie od razu oddech szerokiej przestrzeni. Stały tam przy ulicy albo w głębi ogro-
dów malownicze wille, ozdobne budynki bogaczy. W przerwach między nimi widniały
parki i mury sadów. Obraz przypominał z daleka ulicę Leszniańską w jej dolnych i rzadko
zwiedzanych okolicach. Zwiatło księżyca, rozpuszczone w tysiącznych barankach, w łu-
skach srebrnych na niebie, było blade i tak jasne jak w dzień - tylko parki i ogrody czer-
niały w tym srebrnym krajobrazie.
Przyjrzawszy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do przekonania, że mam
przed sobą tylną i nigdy nie widzianą stronę gmachu gimnazjalnego. Właśnie dochodzi-
łem do bramy, która ku memu zdziwieniu była otwarta, sień oświetlona. Wszedłem i zna-
lazłem się na czerwonym chodniku korytarza. Miałem nadzieję, że zdołam nie spostrze-
żony przekraść się przez budynek i wyjść przednią bramą, skracając sobie znakomicie
drogę.
Przypomniałem sobie, że o tej póznej godzinie musi się w sali profesora Arendta od-
bywać jedna z lekcyj nadobowiązkowych, prowadzona w pózną noc, na które zbieraliśmy
się zimową porą, płonąc szlachetnym zapałem do ćwiczeń rysunkowych, jakim natchnął
nas ten znakomity nauczyciel.
Mała gromadka pilnych gubiła się prawie w wielkiej ciemnej sali, na której ścianach
ogromniały i łamały się cienie naszych głów, rzucane od dwóch małych świeczek płoną-
cych w szyjkach butelek.
37
Prawdę mówiąc, niewieleśmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie stawiał zbyt
ścisłych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu poduszki i układali się na ławkach
do powierzchownej drzemki. I tylko najpilniejsi rysowali pod samą świecą, w złotym krę-
gu jej blasku.
Czekaliśmy zazwyczaj długo na przyjście profesora, nudząc się wśród sennych roz-
mów. Wreszcie otwierały się drzwi jego pokoju i wchodził - mały, z piękną brodą, pełen
ezoterycznych uśmiechów, dyskretnych przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaci-
skał za sobą drzwi gabinetu, przez które w momencie otworzenia tłoczyła się za jego gło-
wą ciżba gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i Tantali-
dów, cały smutny i jałowy Olimp, więdnący od lat w tym muzeum gipsów. Zmierzch tego [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
drugimi ulice. Otwierają się w głębi miasta, żeby tak rzec, ulice podwójne, ulice sobowtó-
ry, ulice kłamliwe i zwodne. Oczarowana i zmylona wyobraznia wytwarza złudne plany
miasta, rzekomo dawno znane i wiadome, w których te ulice mają swe miejsce i nazwę, a
noc w niewyczerpanej swej płodności nie ma nic lepszego do roboty, jak dostarczać wciąż
nowych i urojonych konfiguracji. Te kuszenia nocy zimowych zaczynają się zazwyczaj
niewinnie od chętki skrócenia sobie drogi, użycia niezwykłego lub prędszego przejścia.
Powstają ponętne kombinacje przecięcia zawiłej wędrówki jakąś nie wypróbowaną prze-
cznicą. Ale tym razem zaczęło się inaczej.
Uszedłszy parę kroków, spostrzegłem, że jestem bez płaszcza. Chciałem zawrócić, lecz
po chwili wydało mi się to niepotrzebną stratą czasu, gdyż noc nie była wcale zimna,
przeciwnie - pożyłkowana strugami dziwnego ciepła, tchnieniami jakiejś fałszywej wio-
sny. Znieg skurczył się w baranki białe, w niewinne i słodkie runo, które pachniało fioł-
kami. W takie same baranki rozpuściło się niebo, w którym księżyc dwoił się i troił, de-
monstrując w tym zwielokrotnieniu wszystkie swe fazy i pozycje.
Niebo obnażało tego dnia wewnętrzną swą konstrukcję w wielu jakby anatomicznych
preparatach, pokazujących spirale i słoje światła, przekroje seledynowych brył nocy, pla-
zmę przestworzy, tkankę rojeń nocnych.
W taką noc nie podobna iść Podwalem ani żadną inną z ciemnych ulic, które są od-
wrotną stroną, niejako podszewką czterech linij rynku, i nie przypomnieć sobie, że o tej
póznej porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcących
sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne. Nazywam je sklepami cynamono-
wymi dla ciemnych boazeryj tej barwy, którymi są wyłożone.
Te prawdziwie szlachetne handle, w pózną noc otwarte, były zawsze przedmiotem
moich gorących marzeń.
Słabo oświetlone, ciemne i uroczyste ich wnętrza pachniały głębokim zapachem farb,
laku, kadzidła, aromatem dalekich krajów i rzadkich materiałów. Mogłeś tam znalezć
36
ognie bengalskie, szkatułki czarodziejskie, marki krajów dawno zaginionych, chińskie
odbijanki, indygo, kalafonium z Malabaru, jaja owadów egzotycznych, papug, tukanów,
żywe salamandry i bazyliszki, korzeń Mandragory, norymberskie mechanizmy, homun-
culusy w doniczkach, mikroskopy i lunety, a nade wszystko rzadkie i osobliwe książki,
stare folianty pełne przedziwnych rycin i oszołamiających historyj.
Pamiętam tych starych i pełnych godności kupców, którzy obsługiwali klientów ze
spuszczonymi oczyma, w dyskretnym milczeniu, i pełni byli mądrości i wyrozumienia dla
ich najtajniejszych życzeń. Ale nade wszystko była tam jedna księgarnia, w której raz
oglądałem rzadkie i zakazane druki, publikacje tajnych klubów, zdejmując zasłonę z ta-
jemnic dręczących i upojnych.
Tak rzadko zdarzała się sposobność odwiedzania tych sklepów - i w dodatku z małą,
lecz wystarczającą sumą pieniędzy w kieszeni. Nie można było pominąć tej okazji mimo
ważności misji powierzonej naszej gorliwości.
Trzeba się było zapuścić według mego obliczenia w boczną uliczkę, minąć dwie albo
trzy przecznice, ażeby osiągnąć ulicę nocnych sklepów. To oddalało mnie od celu, ale
można było nadrobić spóznienie, wracając drogą na %7łupy Solne.
Uskrzydlony pragnieniem zwiedzenia sklepów cynamonowych, skręciłem w wiadomą
mi ulicę i leciałem więcej, aniżeli szedłem, bacząc, by nie zmylić drogi. Tak minąłem już
trzecią czy czwartą przecznicę, a upragnionej ulicy wciąż nie było. W dodatku nawet kon-
figuracja ulic nie odpowiadała oczekiwanemu obrazowi. Sklepów ani śladu. Szedłem uli-
cą, której domy nie miały nigdzie bramy wchodowej, tylko okna szczelnie zamknięte, śle-
pe odblaskiem księżyca. Po drugiej stronie tych domów musi prowadzić właściwa ulica,
od której te domy są dostępne - myślałem sobie. Z niepokojem przyspieszałem kroku, re-
zygnując w duchu z myśli zwiedzenia sklepów. Byle tylko wydostać się stąd prędko w
znane okolice miasta. Zbliżałem się do wylotu, pełen niepokoju, gdzie też ona mnie wy-
prowadzi. Wyszedłem na szeroki, rzadko zabudowany gościniec, bardzo długi i prosty.
Owiał mnie od razu oddech szerokiej przestrzeni. Stały tam przy ulicy albo w głębi ogro-
dów malownicze wille, ozdobne budynki bogaczy. W przerwach między nimi widniały
parki i mury sadów. Obraz przypominał z daleka ulicę Leszniańską w jej dolnych i rzadko
zwiedzanych okolicach. Zwiatło księżyca, rozpuszczone w tysiącznych barankach, w łu-
skach srebrnych na niebie, było blade i tak jasne jak w dzień - tylko parki i ogrody czer-
niały w tym srebrnym krajobrazie.
Przyjrzawszy się bacznie jednemu z budynków, doszedłem do przekonania, że mam
przed sobą tylną i nigdy nie widzianą stronę gmachu gimnazjalnego. Właśnie dochodzi-
łem do bramy, która ku memu zdziwieniu była otwarta, sień oświetlona. Wszedłem i zna-
lazłem się na czerwonym chodniku korytarza. Miałem nadzieję, że zdołam nie spostrze-
żony przekraść się przez budynek i wyjść przednią bramą, skracając sobie znakomicie
drogę.
Przypomniałem sobie, że o tej póznej godzinie musi się w sali profesora Arendta od-
bywać jedna z lekcyj nadobowiązkowych, prowadzona w pózną noc, na które zbieraliśmy
się zimową porą, płonąc szlachetnym zapałem do ćwiczeń rysunkowych, jakim natchnął
nas ten znakomity nauczyciel.
Mała gromadka pilnych gubiła się prawie w wielkiej ciemnej sali, na której ścianach
ogromniały i łamały się cienie naszych głów, rzucane od dwóch małych świeczek płoną-
cych w szyjkach butelek.
37
Prawdę mówiąc, niewieleśmy podczas tych godzin rysowali i profesor nie stawiał zbyt
ścisłych wymagań. Niektórzy przynosili sobie z domu poduszki i układali się na ławkach
do powierzchownej drzemki. I tylko najpilniejsi rysowali pod samą świecą, w złotym krę-
gu jej blasku.
Czekaliśmy zazwyczaj długo na przyjście profesora, nudząc się wśród sennych roz-
mów. Wreszcie otwierały się drzwi jego pokoju i wchodził - mały, z piękną brodą, pełen
ezoterycznych uśmiechów, dyskretnych przemilczeń i aromatu tajemnicy. Szybko zaci-
skał za sobą drzwi gabinetu, przez które w momencie otworzenia tłoczyła się za jego gło-
wą ciżba gipsowych cieni, fragmentów klasycznych, bolesnych Niobid, Danaid i Tantali-
dów, cały smutny i jałowy Olimp, więdnący od lat w tym muzeum gipsów. Zmierzch tego [ Pobierz całość w formacie PDF ]