[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pogoniły go z leprozorium, przeniosły swoją rezydencję do miasta i wyobrażają sobie, że jeżeli
umieją przemienić wino w wodę i sprowadzać na ludzi upiorny strach, to będą umieli przeciwstawić
się współczesnemu wojsku... - co tam, nawet współczesnej policji. Idioci. Zburzą miasto i sami
zginą, zostawią ludzi bez dachu nad głową. I dzieci... Dzieci zmarnują, dranie! I po co? Czego oni
chcą? Czyżby znowu walka o władzę? Ech wy, homo super! Mądrzy, utalentowani... tacy sami dranie
jak i my. Jeszcze jeden nowy ład, a czym ład nowszy tym gorszy - to dobrze wiadomo. Irma... Diana...
Poderwał się, namacał telefon, zdjął słuchawkę. Telefon milczał. Znowu czegoś między sobą nie
podzielili, a my, którzy nie chcemy być ani z tymi ani z tamtymi, chcemy tylko, żeby nas zostawiono w
spokoju, znowu musimy ruszać w drogę, depcząc się wzajemnie ratować się, uciekać, albo co gorsza
- wybierać czyjąś stronę niczego nie rozumiejąc, nic nie wiedząc, wierzyć na słowo, nawet nie na
słowo, ale diabli wiedzą na co... Strzelać do siebie, szarpać zębami....
Znane myśli płyną znanym korytem. Już tysiące razy tak myślałem. Przyuczeni jesteśmy. Przyuczeni
od dziecka. Albo hurra, hurra, albo idzcie wszyscy do diabła, nikomu nie wierzę. Myśleć pan nie
urnie, panie Baniew, ot co. I dlatego pan upraszcza. Jeżeli napotka pan na swojej drodze jakikolwiek
złożony ruch społeczny, na początek próbuje pan go uprościć. Wiarą, albo niewiarą. A jeżeli pan już
wierzy, to do utraty zmysłów, do najwierniejszego szczenięcego skowytu. A jeśli pan nie wierzy to z
lubością rzyga pan zatrutą żółcią na wszystkie ideały - i na fałszywe, i na te najprawdziwsze. Perry
Mason mawiał - nie należy się bać dowodów rzeczowych - trzeba się bać interpretacji. To samo z
polityką. Bandyci interpretują tak jak im jest wygodnie, a my prostaczkowie łykamy gotową
interpretację. Dlatego, że nie umiemy, nie możemy i nie chcemy sami pomyśleć. A kiedy prostaczek
Baniew, który nigdy niczego oprócz politycznych bandziorów w życiu nie widział, próbuje
samodzielnej interpretacji, to natychmiast daje plamę, ponieważ jest ciemny jak tabaka w rogu,
myślenia nikt go nie nauczył, więc naturalnie w żadnych innych kategoriach oprócz bandyckich
interpretować nie jest zdolny. Nowy świat, stary świat... i od razu skojarzenia - nowy ład, stary ład...
No dobrze, ale przecież prostaczek Baniew istnieje nie pierwszy dzień, coś niecoś już widział, tego i
owego się nauczył. Przecież nie jest zupełnym debilem. Przecież jest Diana, Zurtzmansor, Golem.
Dlaczego muszę wierzyć faszyście Faworowi, albo temu smarkatemu kmiotkowi, albo trzezwemu
Kwadrydze? Dlaczego koniecznie zaraz krew, gnój i błoto? Mokrzaki wystąpiły przeciwko
Pferdowi? Znakomicie! Pogonić go w cholerę. Dawno pora... A dzieci nie pozwolą skrzywdzić, to
do nich niepodobne... nie rozdzierają na sobie koszul, nie nawołują, żeby się narodowo
samookreślić, nie grają na jaskiniowych instynktach... To, co najbardziej naturalne, to najmniej
przystoi człowiekowi - słusznie, brawo Bol-Kunac, zuch jesteś... I całkiem możliwe, że to nowy
świat bez nowego ładu. Strach? Obcość? Ale tak właśnie powinno być. Tworzysz przyszłość, ale nie
dla siebie. Ależ ja się miotałem jak goły w pokrzywach, kiedy sparzyła mnie przyszłość! Jak bardzo
chciałem zawrócić, znalezć się tam gdzie moje minogi i wódka... Nawet wspomnieć przykro, ale
przecież tak właśnie być powinno. Tak, nienawidzę starego świata. Nienawidzę jego głupoty, jego
obskurantyzmu, jego faszystów. Ale czym jestem bez tego wszystkiego? To mój chleb i moja woda.
Oczyśćcie świat wokół mnie, sprawcie, żeby stał się takim jakim chcę go widzieć, wówczas nastąpi
mój koniec. Wychwalać nie umiem, nienawidzę wychwalania, a wymyślać nie będę miał komu, nie
będę miał kogo nienawidzieć - smutek, śmierć... Nowy ś wiat - suro wy, sprawiedliwy, mądry,
sterylnie czysty - nie jestem mu potrzebny, jestem dla niego zerem. Byłem mu potrzebny, kiedy
walczyłem o niego... ale jeśli ja mu nie jestem potrzebny to i on mi niepotrzebny, ale jeżeli jest mi
niepotrzebny, to dlaczego walczę o niego? Ech, gdzie te dobre, stare czasy, kiedy można było oddać
życie za zbudowanie nowego świata, ale umrzeć w starym. Akceleracja, wszędzie akceleracja... Ale
nie sposób walczyć przeciw, nie walcząc za! No cóż to znaczy, że kiedy rąbiesz las, najmocniej
podcinasz właśnie tę gałąz, na której siedzisz.
... Gdzieś w ogromnym, pustym świecie płakała dziewczynka powtarzając żałośnie: nie chcę, nie
chcę, to niesprawiedliwe, co z tego, że będzie lepiej, jeżeli tak ma być, to niech nie będzie lepiej,
niech oni zostaną, niech oni będą, czy naprawdę nie można nic zrobić, żeby zostali z nami, jakie to
głupie, jakie bezsensowne... Przecież to Irma, pomyślał Wiktor.  Irma!" - krzyknął i obudził się.
Chrapał Kwadryga. Deszcz za oknem ustał i jakby przejaśniało. Wiktor podniósł do oczu zegarek.
Zwiecące wskazówki pokazywały za kwadrans piątą. Ciągnęło przenikliwym chłodem, należałoby
wstać i zamknąć okno, ale już się zagrzał i nie chciało mu się ruszać, powieki mimo woli opadły mu
na oczy. Ni to we śnie, ni to na jawie, gdzieś w pobliżu przejeżdżały samochody, jeden za drugim
jechały samochody, samochody wlokły się błotnistą drogą po wybojach, przez bezkresne, bagniste
pole pod szarym brudnym niebem, wzdłuż pochylonych słupów telegraficznych, z których zwisały
zerwane druty, obok rozbitego działa z lufą zadartą do góry, obok resztek osmalonego komina, na
którym siedziały najedzone wrony i przejmująca wilgoć przenikała pod brezent, pod płaszcz,
strasznie chciało się spać, ale spać nie było można, dlatego, że powinna przejeżdżać Diana, a furtka
zamknięta, w oknach ciemno, pomyślała, że mnie tu nie ma i pojechała dalej, a on wyskoczył przez
okno i ze wszystkich sił rzucił się w pogoń za samochodem i krzyczał tak, że omal żyły nie popękały
mu w skroniach, okazało się jednak, że obok z łoskotem i szczękiem jadą czołgi, więc nie słyszał
nawet samego siebie, a Diana pojechała tam, w stronę przeprawy, gdzie wszystko płonęło, gdzie ją
zabiją i on zostanie sam, w tym momencie rozległ się przenikliwy świst bomby, prosto w głowę, w
mózg... Wiktor wskoczył do rowu i spadł z fotela.
Kwiczał R. Kwadryga. Rozkraczony przed otwartym oknem patrzył w niebo i kwiczał jak baba,
było widno, ale nie było to dzienne światło - na uświnionej podłodze leżały równe jasne prostokąty.
Wiktor podbiegł do okna i wyjrzał. To był księżyc - lodowaty, maleńki, oślepiająco jasny. Było w
nim coś niewypowiedzianie przerażającego, do Wiktora nie od razu dotarło co mianowicie takiego.
Niebo nadal zasnuwały chmury, ale w tych chmurach ktoś starannie wykroił równiutki kwadrat i w
centrum tego kwadratu był księżyc. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exclamation.htw.pl