[ Pobierz całość w formacie PDF ]
bynajmniej do osłabienia mojej antypatii do tego osobnika. Wprost przeciwnie... Już tak jest,
że czujemy dodatkową niechęć do nielubianego człowieka, jeśli okaże się, że nasze
wyobrażenie o nim nie odpowiada w jakiś sposób rzeczywistości.
Toteż gdy tu w strażnicy sam po raz pierwszy zobaczyłem go przy deskach, zdjęła mnie
złośliwa ochota, żeby go podpatrzeć. Co tu dużo gadać, mimo wszystko niezbyt jakoś
dowierzałem jego narciarskim kwalifikacjom i miałem nadzieję, że będę świadkiem, jeśli nie
żałosnych, to przynajmniej zabawnych scen. Może się panu wydać śmieszne, ale chciałem się
także przekonać, czy naprawdę jezdzi z fajką w zębach.
Zresztą wtedy udało mi się wyjaśnić tylko to ostatnie zagadnienie. Mitręga stanąwszy
na deskach wbił kijki w śnieg, wyciągnął fajkę, naładował ją i zapalił. Potem porwał kijki i
zostawiając za sobą potężne kłęby dymu ruszył długim krokiem w kierunku pobliskiego
wzgórza. Na szczycie odbił się mocno i zniknął za grzbietem. Kiedy doszedłem do grzbietu,
już go nigdzie nie było.
To samo mniej więcej powtarzało się na następnych strażnicach. Pniak nie zasypiał
gruszek w popiele i korzystał z każdej okazji, by dać upust swojemu dziwactwu.
Nasza inspekcja zbliżała się ku końcowi. W połowie stycznia odwiedziliśmy strażnicę
K. w Tatrach Zachodnich. Tutaj byliśmy co się zowie gośćmi nie na czasie. Trafiliśmy na
wzmocnienie służby. Tego dnia bowiem o siódmej rano patrol natknął się w rejonie
Ciemniaka w Czerwonych Wierchach na samotnego narciarza w białym skafandrze. Narciarz
ten w odpowiedzi na wezwanie do zatrzymania się zawrócił nagłe i śmignął szusem na
północ. Wopiści ruszyli bezzwłocznie w pościg, który jednak nie dał żadnego rezultatu z
powodu rozpoczynającej się kurniawy zasypującej z miejsca ślad.
Nie ulegało wątpliwości, że miało się do czynienia z przestępcą granicznym. Szlaki
turystyczne w tym rejonie były przejściowo zamknięte. Ze względu na złe warunki
atmosferyczne schroniska okoliczne świeciły pustką, a nieliczni turyści nie ruszali się z
miejsca. Przepustek w tych dniach nikomu nie wydano.
Dowódca strażnicy, Kosmacz, przez cały dzień wysyłał na przełęcze patrole za
patrolami. Było jasne, że Biały Narciarz ponowi próbę przerwania. Wopiści wracali ledwo
żywi. Godzina odpoczynku, kubek gorącej kawy i ruszali znowu.
Gdy przyjechaliśmy z Mitręgą do strażnicy, dochodziła już szósta wieczór i ludzie byli
kompletnie wykończeni. Kosmacz dowiedziawszy się kim jesteśmy, bez słowa pchnął drzwi
do kwater i pokazał nam leżących pokotem wopistów. Na brudnej pościeli, w ciężkim
zaduchu parującej odzieży, porozwieszanej gdzie się dało, spali na pół rozebrani ludzie.
Dowódca zmierzył nas wyzywającym spojrzeniem.
- Higiena to u nas jest - zauważył szyderczo. - Możecie pisać raporty, towarzysze.
Niech mnie prędzej diabli stąd wezmą.
Pierwszy raz tutaj zetknąłem się naocznie z brutalną rzeczywistością służby i muszę
wam wyznać, to jednak było przeżycie.
Tym bardziej denerwował mnie Mitręga. Wałęsał się po strażnicy z doskonale obojętną
miną i ćmił fajkę. Jedyne pytanie, jakie zadał, miało w tych okolicznościach widoczny
posmak bezduszności i cynizmu. Zapytał mianowicie, czy śnieg jest odpowiedni i jakie tu są
ciekawsze zjazdy. Było dla mnie jasne, że ten pniak obmyśla już sobie jutrzejsze
przyjemności.
- Znieg to u nas odpowiedni jest - mruknął Kosmacz - i zjazdy ciekawe aż do białego
piekła, t u 1 a j k ą - w jego oczach zapaliły się nieprzyjemne ogniki. Zmierzył Mitręgę
krytycznym wzrokiem od stóp do głów. - To wy narciarz, hę? Chcecie się, towarzyszu,
zabawić w bałwanka?
Kpił sobie wyraznie. Wystarczyło mieć jakie takie rozeznanie w górskiej turystyce, by
zrozumieć, że warunki śniegowe były zdecydowanie złe. Spadłe w ciągu ostatnich mroznych
dni wielkie masy śniegu leżały luzno na zlodowaciałym podłożu i groziły katastrofą
nieopatrznym narciarzom. Szalejące wichry potworzyły mnóstwo zdradliwych desek
śnieżnych i nawisów, tak że o wypadek było nietrudno.
Szyderstwa Kosmacza nie zrobiły jednak, jak mogłem zauważyć, najmniejszego
wrażenia na Mitrędze. Popatrzył na dowódcę nieruchomymi, małymi oczkami, doskonale
nieprzemakalny w swym gburstwie, wypuścił cuchnący kłąb dymu z fajki i odszedł z rękami
założonymi do tyłu.
Po kolacji, gdy wszedłem do izby przeznaczonej nam na kwaterę, zastałem go
ćwiczącego przysiady na jednej nodze. Nie zmieszał się bynajmniej moim wejściem i
kontynuował te śmieszne czynności. Potrafił zrobić po piętnaście - dwadzieścia przysiadów
za jednym zamachem. Innym razem nie wytrzymałbym ze śmiechu, teraz jednak stuknąłem
się tylko w głowę i wlazłem do łóżka.
Noc miałem podłą. Długo nie mogłem zasnąć. Ledwie się zdrzemnąłem, budziły mnie
podniesione głosy, tupot podkutych buciorów i skowyt psów. Wreszcie jednak zmęczenie
wzięło górę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
bynajmniej do osłabienia mojej antypatii do tego osobnika. Wprost przeciwnie... Już tak jest,
że czujemy dodatkową niechęć do nielubianego człowieka, jeśli okaże się, że nasze
wyobrażenie o nim nie odpowiada w jakiś sposób rzeczywistości.
Toteż gdy tu w strażnicy sam po raz pierwszy zobaczyłem go przy deskach, zdjęła mnie
złośliwa ochota, żeby go podpatrzeć. Co tu dużo gadać, mimo wszystko niezbyt jakoś
dowierzałem jego narciarskim kwalifikacjom i miałem nadzieję, że będę świadkiem, jeśli nie
żałosnych, to przynajmniej zabawnych scen. Może się panu wydać śmieszne, ale chciałem się
także przekonać, czy naprawdę jezdzi z fajką w zębach.
Zresztą wtedy udało mi się wyjaśnić tylko to ostatnie zagadnienie. Mitręga stanąwszy
na deskach wbił kijki w śnieg, wyciągnął fajkę, naładował ją i zapalił. Potem porwał kijki i
zostawiając za sobą potężne kłęby dymu ruszył długim krokiem w kierunku pobliskiego
wzgórza. Na szczycie odbił się mocno i zniknął za grzbietem. Kiedy doszedłem do grzbietu,
już go nigdzie nie było.
To samo mniej więcej powtarzało się na następnych strażnicach. Pniak nie zasypiał
gruszek w popiele i korzystał z każdej okazji, by dać upust swojemu dziwactwu.
Nasza inspekcja zbliżała się ku końcowi. W połowie stycznia odwiedziliśmy strażnicę
K. w Tatrach Zachodnich. Tutaj byliśmy co się zowie gośćmi nie na czasie. Trafiliśmy na
wzmocnienie służby. Tego dnia bowiem o siódmej rano patrol natknął się w rejonie
Ciemniaka w Czerwonych Wierchach na samotnego narciarza w białym skafandrze. Narciarz
ten w odpowiedzi na wezwanie do zatrzymania się zawrócił nagłe i śmignął szusem na
północ. Wopiści ruszyli bezzwłocznie w pościg, który jednak nie dał żadnego rezultatu z
powodu rozpoczynającej się kurniawy zasypującej z miejsca ślad.
Nie ulegało wątpliwości, że miało się do czynienia z przestępcą granicznym. Szlaki
turystyczne w tym rejonie były przejściowo zamknięte. Ze względu na złe warunki
atmosferyczne schroniska okoliczne świeciły pustką, a nieliczni turyści nie ruszali się z
miejsca. Przepustek w tych dniach nikomu nie wydano.
Dowódca strażnicy, Kosmacz, przez cały dzień wysyłał na przełęcze patrole za
patrolami. Było jasne, że Biały Narciarz ponowi próbę przerwania. Wopiści wracali ledwo
żywi. Godzina odpoczynku, kubek gorącej kawy i ruszali znowu.
Gdy przyjechaliśmy z Mitręgą do strażnicy, dochodziła już szósta wieczór i ludzie byli
kompletnie wykończeni. Kosmacz dowiedziawszy się kim jesteśmy, bez słowa pchnął drzwi
do kwater i pokazał nam leżących pokotem wopistów. Na brudnej pościeli, w ciężkim
zaduchu parującej odzieży, porozwieszanej gdzie się dało, spali na pół rozebrani ludzie.
Dowódca zmierzył nas wyzywającym spojrzeniem.
- Higiena to u nas jest - zauważył szyderczo. - Możecie pisać raporty, towarzysze.
Niech mnie prędzej diabli stąd wezmą.
Pierwszy raz tutaj zetknąłem się naocznie z brutalną rzeczywistością służby i muszę
wam wyznać, to jednak było przeżycie.
Tym bardziej denerwował mnie Mitręga. Wałęsał się po strażnicy z doskonale obojętną
miną i ćmił fajkę. Jedyne pytanie, jakie zadał, miało w tych okolicznościach widoczny
posmak bezduszności i cynizmu. Zapytał mianowicie, czy śnieg jest odpowiedni i jakie tu są
ciekawsze zjazdy. Było dla mnie jasne, że ten pniak obmyśla już sobie jutrzejsze
przyjemności.
- Znieg to u nas odpowiedni jest - mruknął Kosmacz - i zjazdy ciekawe aż do białego
piekła, t u 1 a j k ą - w jego oczach zapaliły się nieprzyjemne ogniki. Zmierzył Mitręgę
krytycznym wzrokiem od stóp do głów. - To wy narciarz, hę? Chcecie się, towarzyszu,
zabawić w bałwanka?
Kpił sobie wyraznie. Wystarczyło mieć jakie takie rozeznanie w górskiej turystyce, by
zrozumieć, że warunki śniegowe były zdecydowanie złe. Spadłe w ciągu ostatnich mroznych
dni wielkie masy śniegu leżały luzno na zlodowaciałym podłożu i groziły katastrofą
nieopatrznym narciarzom. Szalejące wichry potworzyły mnóstwo zdradliwych desek
śnieżnych i nawisów, tak że o wypadek było nietrudno.
Szyderstwa Kosmacza nie zrobiły jednak, jak mogłem zauważyć, najmniejszego
wrażenia na Mitrędze. Popatrzył na dowódcę nieruchomymi, małymi oczkami, doskonale
nieprzemakalny w swym gburstwie, wypuścił cuchnący kłąb dymu z fajki i odszedł z rękami
założonymi do tyłu.
Po kolacji, gdy wszedłem do izby przeznaczonej nam na kwaterę, zastałem go
ćwiczącego przysiady na jednej nodze. Nie zmieszał się bynajmniej moim wejściem i
kontynuował te śmieszne czynności. Potrafił zrobić po piętnaście - dwadzieścia przysiadów
za jednym zamachem. Innym razem nie wytrzymałbym ze śmiechu, teraz jednak stuknąłem
się tylko w głowę i wlazłem do łóżka.
Noc miałem podłą. Długo nie mogłem zasnąć. Ledwie się zdrzemnąłem, budziły mnie
podniesione głosy, tupot podkutych buciorów i skowyt psów. Wreszcie jednak zmęczenie
wzięło górę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]