[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jak wysoko zawędrował. Wkrótce miał doskonały widok na Nolę. Otaczający ją
zielony czysty kwadrat nawadnianych pól nie był większy od dziecinnej chusteczki
rozłożonej na brunatnej równinie Kampanii. A sama Nola, stara samnicka forteca,
przypominała klocki rozsypane przy skraju odległego górskiego pasma. Jej obywatele
powinni już mieć bieżącą wodę. Ta myśl dodała mu otuchy.
Skierował się ku najbliższemu szarobiałemu pasmu i dotarł do niego w połowie
ranka, w miejscu, gdzie kończyły się pastwiska i zaczynał las. Nie spotkał po drodze
żywego ducha, ani człowieka, ani zwierzęcia. Stojące z rzadka przy ścieżce farmy
były opuszczone. Domyślił się, że wszyscy musieli uciec w nocy, kiedy usłyszeli
wybuch, albo o świcie, gdy po przebudzeniu zobaczyli ten upiorny całun. Popiół leżał
na ziemi niczym sypki śnieg, a ciszy nie mącił najlżejszy podmuch wiatru.
Zeskakując z konia, Atiliusz wzbił w powietrze tuman pyłu, który przykleił się do
jego spoconych nóg. Nabrał go w dłoń. Był bezwonny, drobnoziarnisty, nagrzany
słońcem. Na rosnących dalej drzewach pokrył liście dokładnie tak, jak zrobiłby to
padający śnieg.
Wsypał go trochę do kieszeni, żeby pokazać po powrocie admirałowi, i zaczął
płukać usta wodą, by zmyć suchy smak pyłu. Spoglądając w dół, zobaczył jakiegoś
jezdzca, oddalonego mniej więcej o milę i podążającego w to samo miejsce,
powodowanego chyba podobną ciekawością, chęcią ustalenia, co się stało.
Zastanawiał się, czy na niego nie zaczekać i nie wymienić opinii, lecz w końcu się
rozmyślił. Nie miał zbyt dużo czasu. Wypluł wodę, dosiadł konia i ruszył w poprzek
zbocza, oddalając się od smugi popiołu, żeby dotrzeć do traktu prowadzącego do lasu.
Kiedy tam dotarł, ze wszystkich stron otoczyły go drzewa i szybko stracił
orientację. Mógł tylko podążać dalej myśliwską ścieżką, wijącą się przez las,
przecinającą wyschnięte koryta strumieni i przez cały czas wznoszącą się ku górze.
Po pewnym czasie zeskoczył z konia, żeby się wysikać. Między suchymi liśćmi
szeleściły jaszczurki. Zobaczył małe czerwone pająki, ich delikatne sieci i owłosione
gąsienice grubości ludzkiego palca. Obok rosły grona szkarłatnych jagód o słodkim
smaku. Roślinność była typowa olchy, jeżyny, bluszcz. Torkwatus, kapitan
liburniana, miał rację: Wezuwiusz jest łatwiejszy do zdobycia, niż na to wygląda,
i kiedy strumieniami płynie woda, można tu nakarmić i napoić całą armię. Potrafił
z łatwością wyobrazić sobie trackiego gladiatora, Spartakusa, który przed
półtorawieczem prowadził wojsko tą samą ścieżką, wspinając się do sanktuarium na
szczycie.
Przejazd przez las zajął mu kolejną godzinę. Stracił poczucie czasu. Słońce kryło
się za drzewami, przebłyskując przez gęsty baldachim liści. Pocętkowany przez nie
błękit tworzył jaskrawy ruchomy deseń. Gorące powietrze pachniało suchą sosną
i ziołami. Nad drzewami fruwały motyle. Od czasu do czasu słychać było tylko ciche
pohukiwanie grzywaczy. Kołysząc się w siodle, poczuł senność. Głowa opadła mu na
pierś. Wydawało mu się raz, że słyszy podążające za nim większe zwierzę, ale kiedy
zatrzymał się i nadstawił ucha, hałas umilkł. Wkrótce drzewa zaczęły rzednąć.
Wyjechał na polanę.
I teraz Wezuwiusz postanowił zabawić się z nim inaczej. Wierzchołek, który
poprzednio całymi godzinami wydawał się w ogóle nie przybliżać, teraz pojawił się
nagle tuż przed nim wysoki na kilkaset stóp, o wiele bardziej stromy, przeważnie
skalisty, pozbawiony ziemi, na której wyrosłoby coś poza badylowatymi krzakami
i małymi żółtymi kwiatkami. I było dokładnie tak, jak to opisywał grecki autor:
wierzchołek był czarny, niedawno osmalony przez ogień. W niektórych miejscach
skały sterczały tak, jakby coś wypchnęło je od spodu, zsyłając w dół grad małych
kamyków, w innych doszło do większych osypisk. Olbrzymie głazy wielkości
człowieka runęły na las. Sądząc z ich wyglądu, stało się to całkiem niedawno.
Atiliusz przypomniał sobie, jak niechętnie niewolnicy wyruszali z Pompei.
Olbrzymy fruwają w powietrzu, ich głosy brzmią niczym grzmoty... . To wyjaśniało
jedną z zagadek.
Stok był zbyt stromy dla konia. Atiliusz zeskoczył z siodła, znalazł ocienione
miejsce i przywiązał zwierzę do drzewa. Rozejrzał się za jakimś kijem, wybrał
o połowę cieńszy od przedramienia gładki, szary i suchy i wspierając się na nim,
rozpoczął ostatni etap wspinaczki.
Słońce było bezlitosne, niebo tak jasne, że aż białe. Mijał kolejne żużlowate
skały, czując, jak powietrze wypala mu płuca. Suchy żar przypominał ostrze wyjęte
z ognia. Pod stopami nie kręciły się jaszczurki, nad głową nie unosiły się ptaki miał
wrażenie, że wspina się ku samemu słońcu. Czuł gorąco przez podeszwy butów. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
jak wysoko zawędrował. Wkrótce miał doskonały widok na Nolę. Otaczający ją
zielony czysty kwadrat nawadnianych pól nie był większy od dziecinnej chusteczki
rozłożonej na brunatnej równinie Kampanii. A sama Nola, stara samnicka forteca,
przypominała klocki rozsypane przy skraju odległego górskiego pasma. Jej obywatele
powinni już mieć bieżącą wodę. Ta myśl dodała mu otuchy.
Skierował się ku najbliższemu szarobiałemu pasmu i dotarł do niego w połowie
ranka, w miejscu, gdzie kończyły się pastwiska i zaczynał las. Nie spotkał po drodze
żywego ducha, ani człowieka, ani zwierzęcia. Stojące z rzadka przy ścieżce farmy
były opuszczone. Domyślił się, że wszyscy musieli uciec w nocy, kiedy usłyszeli
wybuch, albo o świcie, gdy po przebudzeniu zobaczyli ten upiorny całun. Popiół leżał
na ziemi niczym sypki śnieg, a ciszy nie mącił najlżejszy podmuch wiatru.
Zeskakując z konia, Atiliusz wzbił w powietrze tuman pyłu, który przykleił się do
jego spoconych nóg. Nabrał go w dłoń. Był bezwonny, drobnoziarnisty, nagrzany
słońcem. Na rosnących dalej drzewach pokrył liście dokładnie tak, jak zrobiłby to
padający śnieg.
Wsypał go trochę do kieszeni, żeby pokazać po powrocie admirałowi, i zaczął
płukać usta wodą, by zmyć suchy smak pyłu. Spoglądając w dół, zobaczył jakiegoś
jezdzca, oddalonego mniej więcej o milę i podążającego w to samo miejsce,
powodowanego chyba podobną ciekawością, chęcią ustalenia, co się stało.
Zastanawiał się, czy na niego nie zaczekać i nie wymienić opinii, lecz w końcu się
rozmyślił. Nie miał zbyt dużo czasu. Wypluł wodę, dosiadł konia i ruszył w poprzek
zbocza, oddalając się od smugi popiołu, żeby dotrzeć do traktu prowadzącego do lasu.
Kiedy tam dotarł, ze wszystkich stron otoczyły go drzewa i szybko stracił
orientację. Mógł tylko podążać dalej myśliwską ścieżką, wijącą się przez las,
przecinającą wyschnięte koryta strumieni i przez cały czas wznoszącą się ku górze.
Po pewnym czasie zeskoczył z konia, żeby się wysikać. Między suchymi liśćmi
szeleściły jaszczurki. Zobaczył małe czerwone pająki, ich delikatne sieci i owłosione
gąsienice grubości ludzkiego palca. Obok rosły grona szkarłatnych jagód o słodkim
smaku. Roślinność była typowa olchy, jeżyny, bluszcz. Torkwatus, kapitan
liburniana, miał rację: Wezuwiusz jest łatwiejszy do zdobycia, niż na to wygląda,
i kiedy strumieniami płynie woda, można tu nakarmić i napoić całą armię. Potrafił
z łatwością wyobrazić sobie trackiego gladiatora, Spartakusa, który przed
półtorawieczem prowadził wojsko tą samą ścieżką, wspinając się do sanktuarium na
szczycie.
Przejazd przez las zajął mu kolejną godzinę. Stracił poczucie czasu. Słońce kryło
się za drzewami, przebłyskując przez gęsty baldachim liści. Pocętkowany przez nie
błękit tworzył jaskrawy ruchomy deseń. Gorące powietrze pachniało suchą sosną
i ziołami. Nad drzewami fruwały motyle. Od czasu do czasu słychać było tylko ciche
pohukiwanie grzywaczy. Kołysząc się w siodle, poczuł senność. Głowa opadła mu na
pierś. Wydawało mu się raz, że słyszy podążające za nim większe zwierzę, ale kiedy
zatrzymał się i nadstawił ucha, hałas umilkł. Wkrótce drzewa zaczęły rzednąć.
Wyjechał na polanę.
I teraz Wezuwiusz postanowił zabawić się z nim inaczej. Wierzchołek, który
poprzednio całymi godzinami wydawał się w ogóle nie przybliżać, teraz pojawił się
nagle tuż przed nim wysoki na kilkaset stóp, o wiele bardziej stromy, przeważnie
skalisty, pozbawiony ziemi, na której wyrosłoby coś poza badylowatymi krzakami
i małymi żółtymi kwiatkami. I było dokładnie tak, jak to opisywał grecki autor:
wierzchołek był czarny, niedawno osmalony przez ogień. W niektórych miejscach
skały sterczały tak, jakby coś wypchnęło je od spodu, zsyłając w dół grad małych
kamyków, w innych doszło do większych osypisk. Olbrzymie głazy wielkości
człowieka runęły na las. Sądząc z ich wyglądu, stało się to całkiem niedawno.
Atiliusz przypomniał sobie, jak niechętnie niewolnicy wyruszali z Pompei.
Olbrzymy fruwają w powietrzu, ich głosy brzmią niczym grzmoty... . To wyjaśniało
jedną z zagadek.
Stok był zbyt stromy dla konia. Atiliusz zeskoczył z siodła, znalazł ocienione
miejsce i przywiązał zwierzę do drzewa. Rozejrzał się za jakimś kijem, wybrał
o połowę cieńszy od przedramienia gładki, szary i suchy i wspierając się na nim,
rozpoczął ostatni etap wspinaczki.
Słońce było bezlitosne, niebo tak jasne, że aż białe. Mijał kolejne żużlowate
skały, czując, jak powietrze wypala mu płuca. Suchy żar przypominał ostrze wyjęte
z ognia. Pod stopami nie kręciły się jaszczurki, nad głową nie unosiły się ptaki miał
wrażenie, że wspina się ku samemu słońcu. Czuł gorąco przez podeszwy butów. [ Pobierz całość w formacie PDF ]