[ Pobierz całość w formacie PDF ]
winę Aarona.
Przyjęła za to jego pomoc i wsparcie. Po prostu nie miała wyboru. Kiedy doszła do
siebie po ataku płaczu tam w kanionie, próbowała się opierać; twierdziła, \e sama sobie
poradzi, lecz Aaron okazał się równie uparty jak ona. Zabrał ją do szeryfa, dotrzymywał jej
towarzystwa w Związku Hodowców, a któregoś wieczoru wyciągnął ją do kina odległego o
sześćdziesiąt kilometrów. Przez cały czas traktował ją normalnie, nie jak kalekę \yciową, nad
którą trzeba się litować. I chyba za to była mu najbardziej wdzięczna.
śyła dniem dzisiejszym, starając się nie myśleć o przyszłości. Miała mnóstwo zajęć i
obowiązków, które nie pozostawiały jej czasu na rozpacz. Najwa\niejszą sprawą było krycie
Dcliii.
Nadszedł długo oczekiwany dzień. Aaron przybył do Utopii z Samsonem oraz dwoma
swoimi ludzmi. Razem z Gilem i jego pomocnikiem mieli przytrzymywać ogiera za przypięte
do uprzę\y pasy. Wiadomo było, \e gdy Samson poczuje zapach klaczy w rui, stanie się
równie nieokiełznany, jak jego \yjący na wolności przodkowie.
Wyprowadziwszy na padok Delilę, Jillian zerknęła na reproduktora. Co za wspaniałe
zwierzę! Silne, piękne, nie całkiem oswojone. Następnie przeniosła wzrok na Aarona.
Wysoki, szczupły, o wystających spod kapelusza ciemnych włosach, sprawiał wra\enie
odprę\onego, ale wiedziała, \e pod tą spokojną powierzchownością tkwi siła, namiętność i
\ar.
Pasowali do siebie - mę\czyzna i koń. Mę\czyzna, mój kochanek... Serce zabiło jej
mocniej. Nie potrafiła zapomnieć nocy, którą spędziła w jego domu, ani przestać marzyć o
następnych. Dzięki Aaronowi przestała tłumić w sobie emocje. A\ się bała tej zmiany, jaka
się w niej dokonała, ale kiedy patrzyła na Aarona, strach gdzieś znikał.
Powietrze było cię\kie i parne, jak pięć minut przed burzą, a Delila dr\ała z
podniecenia.
Samson wierzgał, próbował zerwać się z pasów, za które trzymali go mę\czyzni.
Zarzucał łbem na boki i r\ał, wzywając do siebie klacz. Jillian zacisnęła mocniej dłoń na
uzdzie. Nie była pewna, czy Delila wierci się nerwowo ze strachu przed tym, co ją czeka, czy
z niezadowolenia, \e ktoś ogranicza jej swobodę. Szeptem starała się uspokoić klacz. Nic to
nie dało. Delila zar\ała w odpowiedzi na długie, przeciągłe r\enie Samsona, po czym stanęła
dęba, niemal wyrywając uzdę z ręki Jillian. Patrząc na uniesione kopyta, Aaron poczuł, jak
mu ciarki przechodzą po krzy\u.
- Niech któryś pomo\e jej przytrzymać klacz - polecił swoim pracownikom.
- Nie! - Jillian poprawiła uchwyt na uzdzie. Koszula lepiła się jej do pleców. - Ona
nikomu poza mną nie ufa. Po prostu bierzmy się do roboty.
Ogier szalał; sierść miał lśniącą od potu, spojrzenie dzikie. Pięciu mę\czyzn
próbowało go okiełznać. Wreszcie stanął na dwóch tylnych nogach, na moment
znieruchomiał w tej pozycji i pokrył klacz.
Zwierzęta nie zwa\ały na obecność ludzi; kierował nimi pierwotny, potę\ny instynkt.
Jillian zapomniała o bolących ramionach, o strugach potu lejących się po twarzy; całą siłę i
uwagę skupiła na tym, aby Delila nie zrobiła sobie krzywdy.
Kopulacja du\ych, zdrowych zwierząt była pięknym i fascynującym zjawiskiem, choć
dość powszechnym dla kogoś, kto się wychował na ranczu. Jillian wielokrotnie widywała, jak
samiec z samicą się parzą, i nieraz pomagała, gdy krycie odbywało się pod nadzorem
człowieka, ale dopiero teraz, po raz pierwszy w \yciu, zdała sobie sprawę z ogromnej siły
popędu płciowego. I zrozumiała, \e popęd odczuwany przez ludzi mo\e być równie silny i
gwałtowny.
Zaczęło padać. Du\e cię\kie krople omywały jej twarz. Któryś z mę\czyzn zaklął:
skórzane pasy stawały się śliskie.
Napotkała wzrok Aarona. Serce zaczęło jej bić szybciej. Miała ochotę się z nim
kochać. Uświadomiwszy to sobie, zaczerwieniła się po uszy. Uśmiechnął się: odgadł jej
pragnienia. Kolana się pod nią ugięły; ogromnym wysiłkiem woli wzięła się w garść, musi
przecie\ sprawować kontrolę nad Delilą. Nie odwróciła jednak oczu.
Po chwili podniecenie ustąpiło miejsca cichej satysfakcji. Pomagają stworzyć nowe
\ycie. Wiedziała, \e odtąd pomiędzy nią a Aaronem będzie istniała nierozerwalna więz.
Konie wreszcie się rozdzieliły. Boki im falowały, deszcz spływał po ich grzywach i
grzbietach. Gil zaśmiał się, rozbawiony czymś, co powiedział któryś z mę\czyzn. Jillian,
skupiona na klaczy, nie zwracała na nich uwagi. Przemawiając do niej czule, odprowadziła
Delilę do stajni i zaczęła ją szczotkować; robiła to tak długo, dopóki klacz się nie uspokoiła.
- No co, moja śliczna... - Przytuliła twarz do końskiej szyi. - Niełatwo zapanować nad
popędem, prawda?
- Tobie te\?
Obejrzawszy się przez ramię, w drzwiach boksu zobaczyła przemokniętego do nitki
Aarona. Zdawał się zupełnie swym stanem nie przejmować. Przyglądał się jej badawczo,
jakby szukał na jej twarzy śladów napięcia.
- Ale\ ja nie jestem koniem - odparła lekko i ponownie skupiła uwagę na Delili.
Aaron wszedł do boksu i poklepał klacz po zadzie.
- Ju\ ochłonęła?
- Tak. Swoją drogą dobrze, \e nie puściliśmy ich samopas. Ona i Samson są tak pełni
temperamentu, \e mogliby sobie wyrządzić krzywdę - dodała ze śmiechem. - A zrebak
wyrośnie na czempiona. Czuję to. Skojarzenie dwóch tak wspaniałych istot musi zaowocować
czymś niezwykłym.
Impulsywnie zarzuciła ręce na szyję Aarona i pocałowała go w usta. Zaskoczony, na
moment znieruchomiał. Po raz pierwszy odkąd się poznali, Jillian spontanicznie okazała mu
swą sympatię. Pragnął jej do bólu, ale... Tak, na pewno czuł coś więcej ni\ zwykły fizyczny
pociąg.
Cofnęła się, wcią\ szczęśliwa i uśmiechnięta. Zanim zdołała spostrzec jego powa\ną
minę, przyciągnął ją z powrotem do siebie. Westchnęła błogo.
- Nie powinieneś zająć się Samsonem? - spytała cicho.
- Moi ludzie pewnie ju\ go odprowadzili na ranczo.
Potarła policzkiem o mokrą koszulę. Ucieszyła się, \e będą mieli chwilę dla siebie.
- Zaparzę nam kawy.
- Zwietnie. - Objął ją ramieniem i ruszyli ku domowi. - Szeryf się odzywał?
- Tak, ale nie ma dla mnie \adnych nowych wiadomości.
- W całej okolicy ludzie tylko o tym gadają.
- Wiem. I mo\e to coś da. Wszyscy ranczerzy w promieniu setek kilometrów obiecali
mieć oczy i uszy otwarte. - Przystanęli w sieni, by zdjąć zabłocone buty. Jillian przeczesała
ręką włosy, strząsając z nich krople deszczu. - Zastanawiam się nad wyznaczeniem nagrody
dla osoby, która doprowadzi do ujęcia złodziei.
- Niezły pomysł.
Deszcz bębnił w okna i dach, Jillian parzyła kawę, a Aaron siedział przy stole,
rozglądając się po ciepłej, słabo oświetlonej kuchni i myśląc o tym, \e właśnie tak mogłoby
być, tak sielsko i dobrze, gdyby mieszkali razem. Gdyby nie musieli się rozstawać. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
winę Aarona.
Przyjęła za to jego pomoc i wsparcie. Po prostu nie miała wyboru. Kiedy doszła do
siebie po ataku płaczu tam w kanionie, próbowała się opierać; twierdziła, \e sama sobie
poradzi, lecz Aaron okazał się równie uparty jak ona. Zabrał ją do szeryfa, dotrzymywał jej
towarzystwa w Związku Hodowców, a któregoś wieczoru wyciągnął ją do kina odległego o
sześćdziesiąt kilometrów. Przez cały czas traktował ją normalnie, nie jak kalekę \yciową, nad
którą trzeba się litować. I chyba za to była mu najbardziej wdzięczna.
śyła dniem dzisiejszym, starając się nie myśleć o przyszłości. Miała mnóstwo zajęć i
obowiązków, które nie pozostawiały jej czasu na rozpacz. Najwa\niejszą sprawą było krycie
Dcliii.
Nadszedł długo oczekiwany dzień. Aaron przybył do Utopii z Samsonem oraz dwoma
swoimi ludzmi. Razem z Gilem i jego pomocnikiem mieli przytrzymywać ogiera za przypięte
do uprzę\y pasy. Wiadomo było, \e gdy Samson poczuje zapach klaczy w rui, stanie się
równie nieokiełznany, jak jego \yjący na wolności przodkowie.
Wyprowadziwszy na padok Delilę, Jillian zerknęła na reproduktora. Co za wspaniałe
zwierzę! Silne, piękne, nie całkiem oswojone. Następnie przeniosła wzrok na Aarona.
Wysoki, szczupły, o wystających spod kapelusza ciemnych włosach, sprawiał wra\enie
odprę\onego, ale wiedziała, \e pod tą spokojną powierzchownością tkwi siła, namiętność i
\ar.
Pasowali do siebie - mę\czyzna i koń. Mę\czyzna, mój kochanek... Serce zabiło jej
mocniej. Nie potrafiła zapomnieć nocy, którą spędziła w jego domu, ani przestać marzyć o
następnych. Dzięki Aaronowi przestała tłumić w sobie emocje. A\ się bała tej zmiany, jaka
się w niej dokonała, ale kiedy patrzyła na Aarona, strach gdzieś znikał.
Powietrze było cię\kie i parne, jak pięć minut przed burzą, a Delila dr\ała z
podniecenia.
Samson wierzgał, próbował zerwać się z pasów, za które trzymali go mę\czyzni.
Zarzucał łbem na boki i r\ał, wzywając do siebie klacz. Jillian zacisnęła mocniej dłoń na
uzdzie. Nie była pewna, czy Delila wierci się nerwowo ze strachu przed tym, co ją czeka, czy
z niezadowolenia, \e ktoś ogranicza jej swobodę. Szeptem starała się uspokoić klacz. Nic to
nie dało. Delila zar\ała w odpowiedzi na długie, przeciągłe r\enie Samsona, po czym stanęła
dęba, niemal wyrywając uzdę z ręki Jillian. Patrząc na uniesione kopyta, Aaron poczuł, jak
mu ciarki przechodzą po krzy\u.
- Niech któryś pomo\e jej przytrzymać klacz - polecił swoim pracownikom.
- Nie! - Jillian poprawiła uchwyt na uzdzie. Koszula lepiła się jej do pleców. - Ona
nikomu poza mną nie ufa. Po prostu bierzmy się do roboty.
Ogier szalał; sierść miał lśniącą od potu, spojrzenie dzikie. Pięciu mę\czyzn
próbowało go okiełznać. Wreszcie stanął na dwóch tylnych nogach, na moment
znieruchomiał w tej pozycji i pokrył klacz.
Zwierzęta nie zwa\ały na obecność ludzi; kierował nimi pierwotny, potę\ny instynkt.
Jillian zapomniała o bolących ramionach, o strugach potu lejących się po twarzy; całą siłę i
uwagę skupiła na tym, aby Delila nie zrobiła sobie krzywdy.
Kopulacja du\ych, zdrowych zwierząt była pięknym i fascynującym zjawiskiem, choć
dość powszechnym dla kogoś, kto się wychował na ranczu. Jillian wielokrotnie widywała, jak
samiec z samicą się parzą, i nieraz pomagała, gdy krycie odbywało się pod nadzorem
człowieka, ale dopiero teraz, po raz pierwszy w \yciu, zdała sobie sprawę z ogromnej siły
popędu płciowego. I zrozumiała, \e popęd odczuwany przez ludzi mo\e być równie silny i
gwałtowny.
Zaczęło padać. Du\e cię\kie krople omywały jej twarz. Któryś z mę\czyzn zaklął:
skórzane pasy stawały się śliskie.
Napotkała wzrok Aarona. Serce zaczęło jej bić szybciej. Miała ochotę się z nim
kochać. Uświadomiwszy to sobie, zaczerwieniła się po uszy. Uśmiechnął się: odgadł jej
pragnienia. Kolana się pod nią ugięły; ogromnym wysiłkiem woli wzięła się w garść, musi
przecie\ sprawować kontrolę nad Delilą. Nie odwróciła jednak oczu.
Po chwili podniecenie ustąpiło miejsca cichej satysfakcji. Pomagają stworzyć nowe
\ycie. Wiedziała, \e odtąd pomiędzy nią a Aaronem będzie istniała nierozerwalna więz.
Konie wreszcie się rozdzieliły. Boki im falowały, deszcz spływał po ich grzywach i
grzbietach. Gil zaśmiał się, rozbawiony czymś, co powiedział któryś z mę\czyzn. Jillian,
skupiona na klaczy, nie zwracała na nich uwagi. Przemawiając do niej czule, odprowadziła
Delilę do stajni i zaczęła ją szczotkować; robiła to tak długo, dopóki klacz się nie uspokoiła.
- No co, moja śliczna... - Przytuliła twarz do końskiej szyi. - Niełatwo zapanować nad
popędem, prawda?
- Tobie te\?
Obejrzawszy się przez ramię, w drzwiach boksu zobaczyła przemokniętego do nitki
Aarona. Zdawał się zupełnie swym stanem nie przejmować. Przyglądał się jej badawczo,
jakby szukał na jej twarzy śladów napięcia.
- Ale\ ja nie jestem koniem - odparła lekko i ponownie skupiła uwagę na Delili.
Aaron wszedł do boksu i poklepał klacz po zadzie.
- Ju\ ochłonęła?
- Tak. Swoją drogą dobrze, \e nie puściliśmy ich samopas. Ona i Samson są tak pełni
temperamentu, \e mogliby sobie wyrządzić krzywdę - dodała ze śmiechem. - A zrebak
wyrośnie na czempiona. Czuję to. Skojarzenie dwóch tak wspaniałych istot musi zaowocować
czymś niezwykłym.
Impulsywnie zarzuciła ręce na szyję Aarona i pocałowała go w usta. Zaskoczony, na
moment znieruchomiał. Po raz pierwszy odkąd się poznali, Jillian spontanicznie okazała mu
swą sympatię. Pragnął jej do bólu, ale... Tak, na pewno czuł coś więcej ni\ zwykły fizyczny
pociąg.
Cofnęła się, wcią\ szczęśliwa i uśmiechnięta. Zanim zdołała spostrzec jego powa\ną
minę, przyciągnął ją z powrotem do siebie. Westchnęła błogo.
- Nie powinieneś zająć się Samsonem? - spytała cicho.
- Moi ludzie pewnie ju\ go odprowadzili na ranczo.
Potarła policzkiem o mokrą koszulę. Ucieszyła się, \e będą mieli chwilę dla siebie.
- Zaparzę nam kawy.
- Zwietnie. - Objął ją ramieniem i ruszyli ku domowi. - Szeryf się odzywał?
- Tak, ale nie ma dla mnie \adnych nowych wiadomości.
- W całej okolicy ludzie tylko o tym gadają.
- Wiem. I mo\e to coś da. Wszyscy ranczerzy w promieniu setek kilometrów obiecali
mieć oczy i uszy otwarte. - Przystanęli w sieni, by zdjąć zabłocone buty. Jillian przeczesała
ręką włosy, strząsając z nich krople deszczu. - Zastanawiam się nad wyznaczeniem nagrody
dla osoby, która doprowadzi do ujęcia złodziei.
- Niezły pomysł.
Deszcz bębnił w okna i dach, Jillian parzyła kawę, a Aaron siedział przy stole,
rozglądając się po ciepłej, słabo oświetlonej kuchni i myśląc o tym, \e właśnie tak mogłoby
być, tak sielsko i dobrze, gdyby mieszkali razem. Gdyby nie musieli się rozstawać. [ Pobierz całość w formacie PDF ]