[ Pobierz całość w formacie PDF ]
%7łem był & Co za straszne słowo!&
Była to niewymowna minuta wcielenia się dwu luói w jedno&
Korzecki odezwał się pierwszy:
Musiały wam się głupimi wydawać moje óisiejsze popisy. Paplałem jak pen-
sjonarka.
Jeżeli mam prawdę powieóieć&
Właśnie. Ale to było konieczne. Miałem w tym swój interes. Czy nie rozu-
mieliście, o co mi choói?
Były chwile, że doświadczałem wrażenia, jakbyście mówili na przekór sobie.
A góież tam! To nie.
p em ie nie zn cytat z mnu o z oóie o (inc. mu no mi o e ) Juliusza
Słowackiego
Luóie bezdomni om d u i 76
Cnota, Idealista,
Więc myślicie, że zbrodnia jest to absolutnie to samo co cnota?
Wolność, Zbrodnia
Nie. Myślę tylko, że zbrodnia powinna być tak samo wyzwolona jak cnota.
Ach!
Duch luóki jest niezbadany jak ocean. Spojrzyjcie w siebie& Czy nie zo-
baczycie tam ciemnej otchłani, w której nikt nie był? O której nikt nic nie wie?
Siłą przymusu ani żadną inną nie może być wytrzebione to, co nazywamy zbrodnią.
Wierzę mocno, że w tym duchu nieogarniętym sto tysięcy razy więcej jest dobra
ależ co mówię! w nim wszystko, prawie wszystko jest dobre. Niech tylko bęóie
wyzwolone! Wtedy okaże się, że złe zginie&
Czyliż w to można uwierzyć?
Wióiałem góieś rycinę& Na słupie obwieszony został zbrodniarz. Tłum sę-
óiów schoói ze wzgórza. Na każdym obliczu maluje się radość, zwycięstwo& Każą
mi wierzyć, że ten człowiek był winien.
A cóż wam dowoói, że tak nie było. Może to był ojcobójca? Co wam pozwala
czynić przypuszczenie, że tak nie było?
Mówi mi o tym& Dajmonionp .
Kto?
Mówi mi o tym coś boskiego, co jest we mnie.
Cóż to jest?
Mówi mi to w głębi serca. W jakimś poóiemiu to słyszę& Poszedłbym i ca-
łował stopy tego, co zawisł. I gdyby tysiące świadków wiarogodnych przysięgły, że
to jest ojcobójca, matkobójca, zdjąłbym go z krzyża. Na podstawie tamtego szeptu&
Niech ióie w pokoju&
Furman zatrzymał się przed jakimś domem.
Było tak ciemno, że Judym ledwo odróżniał czarną masę budowli. Korzecki wy-
siadł i znikł. Przez chwilę słychać było szelest jego kroków, gdy brnął w kałużach.
Pózniej otwarły się jakieś drzwi, pies zaszczekał&
&
W sąsieótwie miał Korzecki jeden dom znajomy, góie czasem, raz około Wiel-
Szlachcic
kiejnocy, bywał z wizytą. Była to niezamożna, prawie uboga familia szlachecka. Ci
państwo óierżawili kilkusetmorgowy folwark donacyjny p t w lichej, kamienistej
glebie. Jechało się do tej wioski lasami, po wertepach, jakich świat nie wióiał.
Pewnego dnia, wróciwszy z włóczęgi pieszej na obiad, Judym zastał we wspólnym
mieszkaniu ucznia gimnazjum, który czerwieniąc się i blednąc rozmawiał z Korzec-
kim daremnie usiłującym go ośmielić. Gdy Judym wszedł, gimnazista ukłonił mu
się kilkakroć i jeszcze baróiej spuszczał oczy.
Pan Daszkowski& rekomendował go inżynier. Przyjechał prosić was,
czy byście, panie konsyliarzu, nie chcieli odwieóić jego chorej matki. Są konie. Ale
was uprzeóam, że to dwie mile drogi. Prawda, panie Olesiu?
A tak, droga& baróo zła&
Ech, zle pan usposabia doktora! Trzeba było zapewnić, że jak po stole&
A tak& aleja&
Niechby pocierpiał.
p monion (gr.) według greckiego filozofa Sokratesa (469 399 p.n.e.) głos wewnętrzny pocho-
óenia boskiego, powstrzymujący człowieka przed niewłaściwymi czynami.
p t o don n w Królestwie Polskim majątki skonfiskowane Polakom rząd carski przeka-
zywał w darze zasłużonym urzędnikom i wyższym oficerom (nowi właściciele majątki te najczęściej
puszczali w óierżawę).
Luóie bezdomni om d u i 77
Uczeń, nie wieóąc, co mówić, miął tylko czapkę w rękach i przestępował z nogi
na nogę.
A na co chora mama pańska? zagadnął Judym tonem jak najbaróiej deli-
katnym, tym głosem, co jest jak ręka czuła i dzwigająca do góry z całej mocy, z całej
duszy.
Na płuca.
Czy kaszle?
Tak, proszę pana doktora.
I dawno to już?
Tak, już dawno.
To jest& jakie dwa, trzy lata?
Jeszcze dawniej& Jak tylko zapamiętam&
Jak tylko pan zapamięta, mama była chora?
Kasłała, ale się do łóżka nie kładła.
A teraz leży?
Tak, teraz już tylko ciągle w łóżku. Już mama nie może choóić.
Dobrze, proszę pana, to pojeóiemy. Można zaraz.
Jeżeli tylko pan doktór&
O, musimy naprzód zjeść obiad to darmo! wtrącił się Korzecki.
Ale jeśli pan doktór& z pośpiechem mówił uczeń.
W tej samej chwili zauważył, że pali głupstwo, i do reszty się zmieszał.
Wiói pan& doktór musi się najeść. A i pan pewno głodny, panie Olesiu.
Ja& o, nie! Ja nie. Pan inżynier tak łaskaw&
Wkrótce dano obiad.
Uczniaczek wzbraniał się, jadł półgębkiem i ani na chwilę nie odrywał oczu od
talerza. Korzecki tego dnia był jakiś zimny i skulony. Rozmawiał z trudem. Gdy konie
przed dom zaszły i Judym już schoóił, inżynier ujął młodego chłopczyka za szyję
i wlókł się tak z nim po schodach.
Na samym dole rzekł:
Niech się pan pokłoni ode mnie mamie, ojcu. Chętnie bym państwa odwie-
óił, ale cóż& %7ładną miarą& Tyle tu roboty. Niech pan jednakże powie mamie, że
da Bóg, zobaczymy się wkrótce.
Judym przypadkowo rzucił okiem na jego twarz. Korzecki był jakiś szary. Z oczu
jego płynęły dwie łzy samotnice.
Da Bóg, zobaczymy się wkrótce& powtórzył na swój sposób.
Licha, rozklekotana bryczka ruszyła się z miejsca. Ciągnęły ją dwie szkapy zbie-
óone i w dodatku nierówne. Jedna z nich było to kobylsko chłopskie, z wiel-
kim, spuszczonym łbem, a druga pochoóić musiała z jakiejś stajni . Teraz już tylko
grzbiet jej, wystający jak piła, imponował towarzyszce z gorszej rasy. Na kozle sieóiał
chłop w kaszkiecie i guńce, który buóił z odrętwienia be wiozące godne osoby
takimi samymi środkami, jak wówczas gdy odstawiał nawóz albo ziemniaki.
Ojczyzna [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
%7łem był & Co za straszne słowo!&
Była to niewymowna minuta wcielenia się dwu luói w jedno&
Korzecki odezwał się pierwszy:
Musiały wam się głupimi wydawać moje óisiejsze popisy. Paplałem jak pen-
sjonarka.
Jeżeli mam prawdę powieóieć&
Właśnie. Ale to było konieczne. Miałem w tym swój interes. Czy nie rozu-
mieliście, o co mi choói?
Były chwile, że doświadczałem wrażenia, jakbyście mówili na przekór sobie.
A góież tam! To nie.
p em ie nie zn cytat z mnu o z oóie o (inc. mu no mi o e ) Juliusza
Słowackiego
Luóie bezdomni om d u i 76
Cnota, Idealista,
Więc myślicie, że zbrodnia jest to absolutnie to samo co cnota?
Wolność, Zbrodnia
Nie. Myślę tylko, że zbrodnia powinna być tak samo wyzwolona jak cnota.
Ach!
Duch luóki jest niezbadany jak ocean. Spojrzyjcie w siebie& Czy nie zo-
baczycie tam ciemnej otchłani, w której nikt nie był? O której nikt nic nie wie?
Siłą przymusu ani żadną inną nie może być wytrzebione to, co nazywamy zbrodnią.
Wierzę mocno, że w tym duchu nieogarniętym sto tysięcy razy więcej jest dobra
ależ co mówię! w nim wszystko, prawie wszystko jest dobre. Niech tylko bęóie
wyzwolone! Wtedy okaże się, że złe zginie&
Czyliż w to można uwierzyć?
Wióiałem góieś rycinę& Na słupie obwieszony został zbrodniarz. Tłum sę-
óiów schoói ze wzgórza. Na każdym obliczu maluje się radość, zwycięstwo& Każą
mi wierzyć, że ten człowiek był winien.
A cóż wam dowoói, że tak nie było. Może to był ojcobójca? Co wam pozwala
czynić przypuszczenie, że tak nie było?
Mówi mi o tym& Dajmonionp .
Kto?
Mówi mi o tym coś boskiego, co jest we mnie.
Cóż to jest?
Mówi mi to w głębi serca. W jakimś poóiemiu to słyszę& Poszedłbym i ca-
łował stopy tego, co zawisł. I gdyby tysiące świadków wiarogodnych przysięgły, że
to jest ojcobójca, matkobójca, zdjąłbym go z krzyża. Na podstawie tamtego szeptu&
Niech ióie w pokoju&
Furman zatrzymał się przed jakimś domem.
Było tak ciemno, że Judym ledwo odróżniał czarną masę budowli. Korzecki wy-
siadł i znikł. Przez chwilę słychać było szelest jego kroków, gdy brnął w kałużach.
Pózniej otwarły się jakieś drzwi, pies zaszczekał&
&
W sąsieótwie miał Korzecki jeden dom znajomy, góie czasem, raz około Wiel-
Szlachcic
kiejnocy, bywał z wizytą. Była to niezamożna, prawie uboga familia szlachecka. Ci
państwo óierżawili kilkusetmorgowy folwark donacyjny p t w lichej, kamienistej
glebie. Jechało się do tej wioski lasami, po wertepach, jakich świat nie wióiał.
Pewnego dnia, wróciwszy z włóczęgi pieszej na obiad, Judym zastał we wspólnym
mieszkaniu ucznia gimnazjum, który czerwieniąc się i blednąc rozmawiał z Korzec-
kim daremnie usiłującym go ośmielić. Gdy Judym wszedł, gimnazista ukłonił mu
się kilkakroć i jeszcze baróiej spuszczał oczy.
Pan Daszkowski& rekomendował go inżynier. Przyjechał prosić was,
czy byście, panie konsyliarzu, nie chcieli odwieóić jego chorej matki. Są konie. Ale
was uprzeóam, że to dwie mile drogi. Prawda, panie Olesiu?
A tak, droga& baróo zła&
Ech, zle pan usposabia doktora! Trzeba było zapewnić, że jak po stole&
A tak& aleja&
Niechby pocierpiał.
p monion (gr.) według greckiego filozofa Sokratesa (469 399 p.n.e.) głos wewnętrzny pocho-
óenia boskiego, powstrzymujący człowieka przed niewłaściwymi czynami.
p t o don n w Królestwie Polskim majątki skonfiskowane Polakom rząd carski przeka-
zywał w darze zasłużonym urzędnikom i wyższym oficerom (nowi właściciele majątki te najczęściej
puszczali w óierżawę).
Luóie bezdomni om d u i 77
Uczeń, nie wieóąc, co mówić, miął tylko czapkę w rękach i przestępował z nogi
na nogę.
A na co chora mama pańska? zagadnął Judym tonem jak najbaróiej deli-
katnym, tym głosem, co jest jak ręka czuła i dzwigająca do góry z całej mocy, z całej
duszy.
Na płuca.
Czy kaszle?
Tak, proszę pana doktora.
I dawno to już?
Tak, już dawno.
To jest& jakie dwa, trzy lata?
Jeszcze dawniej& Jak tylko zapamiętam&
Jak tylko pan zapamięta, mama była chora?
Kasłała, ale się do łóżka nie kładła.
A teraz leży?
Tak, teraz już tylko ciągle w łóżku. Już mama nie może choóić.
Dobrze, proszę pana, to pojeóiemy. Można zaraz.
Jeżeli tylko pan doktór&
O, musimy naprzód zjeść obiad to darmo! wtrącił się Korzecki.
Ale jeśli pan doktór& z pośpiechem mówił uczeń.
W tej samej chwili zauważył, że pali głupstwo, i do reszty się zmieszał.
Wiói pan& doktór musi się najeść. A i pan pewno głodny, panie Olesiu.
Ja& o, nie! Ja nie. Pan inżynier tak łaskaw&
Wkrótce dano obiad.
Uczniaczek wzbraniał się, jadł półgębkiem i ani na chwilę nie odrywał oczu od
talerza. Korzecki tego dnia był jakiś zimny i skulony. Rozmawiał z trudem. Gdy konie
przed dom zaszły i Judym już schoóił, inżynier ujął młodego chłopczyka za szyję
i wlókł się tak z nim po schodach.
Na samym dole rzekł:
Niech się pan pokłoni ode mnie mamie, ojcu. Chętnie bym państwa odwie-
óił, ale cóż& %7ładną miarą& Tyle tu roboty. Niech pan jednakże powie mamie, że
da Bóg, zobaczymy się wkrótce.
Judym przypadkowo rzucił okiem na jego twarz. Korzecki był jakiś szary. Z oczu
jego płynęły dwie łzy samotnice.
Da Bóg, zobaczymy się wkrótce& powtórzył na swój sposób.
Licha, rozklekotana bryczka ruszyła się z miejsca. Ciągnęły ją dwie szkapy zbie-
óone i w dodatku nierówne. Jedna z nich było to kobylsko chłopskie, z wiel-
kim, spuszczonym łbem, a druga pochoóić musiała z jakiejś stajni . Teraz już tylko
grzbiet jej, wystający jak piła, imponował towarzyszce z gorszej rasy. Na kozle sieóiał
chłop w kaszkiecie i guńce, który buóił z odrętwienia be wiozące godne osoby
takimi samymi środkami, jak wówczas gdy odstawiał nawóz albo ziemniaki.
Ojczyzna [ Pobierz całość w formacie PDF ]