[ Pobierz całość w formacie PDF ]
odbił się i wykonał olbrzymi skok, rozrzucając przy tym szeroko na boki górne kończyny. Te
jakby się rozrosły i przybrały kształt podobny do skrzydeł. Lekko nimi uderzając osobnik
wzniósł się wysoko w górę i przebył tak całkiem sporą odległość. Ani na chwilę nie
przestawał towarzyszyć mu ptak.
Wkrótce postać znajdowała się wystarczająco blisko, by sylwetki nie zamazywała już
mgła. Domysły Briksji okazały się słuszne. Nie był to bowiem zbójca, który w jakiś sposób
zdołał wyszkolić ptaki, jak to czynią sokolnicy, ale raczej jeden z legendarnych potworów
Odłogów, jakiś niedobitek Dawnego Ludu, albo sługa, albo pan, który właśnie zniżył się do
poszukiwania strawy na tej popękanej od spiekoty ziemi.
Pan... nie! Pani!
Szczupła postać przemierzająca drogę wielkimi płynnymi susami, które stanowiły coś
w rodzaju krótkich przelotów, okazała się płci żeńskiej. Ta groteskowa figura nie miała na
sobie żadnego ubrania, które okrywałoby obfite piersi i purpurowe brodawki otoczone
obwódką z szarawych piórek. Części ciała, które u człowieka porastają włosami, u niej
pokrywały placki upierzenia. Na głowie jeżył się pierzasty czub. Natomiast od nadgarstków
do barków wyrastały stopniowo coraz dłuższe, szerokie, mocne totki, które u ramion osiągały
już niemal tę długość, co same kończyny.
Twarz była bardziej ptasia niż ludzka. Miała głęboko osadzone oczy, a usta i nos
łączyły się w potężny, złowrogo zakrzywiony dziób ognistoczerwonej barwy. W
czteropalczastych dłoniach, znajdujących się na końcach skrzydlatych ramion, widać było
głównie długie pazury, stworzone do rozszarpywania na strzępy. Natomiast to, co stykało się
z ziemią w przerwach pomiędzy lotami, było parą nie stóp, lecz prawdziwych ptasich
szponów.
Zbliżająca się postać była od Briksji wyższa, ale ciało miała wychudzone, a ramiona i
nogi wyglądały jak obciągnięte skórą kości. Kiedy już podeszła całkiem niedaleko, Briksja
dostrzegła również ogon, którego powłóczyste pióra falowały w powietrzu przy każdym
podskoku.
Po ostatnim takim susie postać osiadła na ziemi, tuż poza zasięgiem włóczni Briksji.
Po chwili zaczęła przechadzać się tam i z powrotem, trzymając lekko przechyloną na bok
głowę, jak zaciekawiony czymś wyjątkowo ptak.
Ptaszysko towarzyszące dotąd Briksji wylądowało na kamieniu przypominającym
wygładzony głaz narzutowy i złożyło skrzydła, podczas gdy pozostałych sześć ptaków nie
przestawało pilnować dziewczyny. Wtedy potwór Odłogów otworzył dziób i krzyknął. Nie
był to wrzask, a już na pewno nie śpiew ptaka. Briksja przypuszczała, że jest to mowa. Ale
słów tych, jeśli tym właśnie były owe dzwięki, zrozumieć nie umiała.
Dobrze, że przynajmniej nie zaatakował od razu, pomyślała. Czy jest możliwe, by ten
osobliwy i przerażający stwór jednak zrozumiał, że Briksja nie ma wobec niego złych
zamiarów i chciałaby jedynie móc pójść dalej swoją drogą? Wszak przeważająca część
większych zwierząt zamieszkujących dzikie doliny - jeśli tylko bestiami tymi nie powodował
głód albo przekonanie, że ktoś oto wdarł się na obszar ich łowów - była skłonna utrzymywać
niepewny trochę pokój z wędrowcem, który nie stwarzał widocznego zagrożenia. Gdybyż
tutaj panowały te same zwyczaje... Ostatecznie jednak nie zaszkodzi spróbować.
Briksja starała się nie myśleć o pazurach ani o ostrym dziobie. Trzymaną w prawej
ręce włócznię ustawiła tak, żeby robiła ona wrażenie wyłącznie wędrownego kija. Lewą dłoń
wzniosła w pokojowym, odruchowym u ludzi geście.
Zachrypły z pragnienia głos próbowała nastroić najczyściej, jak tylko się dało.
- Jestem przyjacielem... przyjacielem... - powtarzała wyraznie i dobitnie.
6
Ptaszyca wciąż obracała głową na boki, jakby koniecznie musiała skupić spojrzenie na
Briksji każdym okiem osobno. Otworzyła dziób-usta. Teraz wydała z siebie nie taki krzyk jak
poprzednio, ale szyderczy skrzek, który przypominał złośliwy ludzki śmiech. Gdy podniosła
wysoko ramiona, wyrastające z nich pióra rozciągnęły się i uformowały imponujące,
najprawdziwsze skrzydła. Rozczapierzyła pazury, które drgały teraz nie mogąc się doczekać,
kiedy wreszcie przejadą po bezbronnym ciele. Nie było zupełnie nic ludzkiego we wzroku,
którego nie spuszczała z Briksji.
Tymczasem ów siódmy ptak, który dłuższą chwilę odpoczywał na wysokiej skałce
stojącej nieco za jego panią, wzbił się w powietrze i skierował prosto w stronę dziewczyny. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
odbił się i wykonał olbrzymi skok, rozrzucając przy tym szeroko na boki górne kończyny. Te
jakby się rozrosły i przybrały kształt podobny do skrzydeł. Lekko nimi uderzając osobnik
wzniósł się wysoko w górę i przebył tak całkiem sporą odległość. Ani na chwilę nie
przestawał towarzyszyć mu ptak.
Wkrótce postać znajdowała się wystarczająco blisko, by sylwetki nie zamazywała już
mgła. Domysły Briksji okazały się słuszne. Nie był to bowiem zbójca, który w jakiś sposób
zdołał wyszkolić ptaki, jak to czynią sokolnicy, ale raczej jeden z legendarnych potworów
Odłogów, jakiś niedobitek Dawnego Ludu, albo sługa, albo pan, który właśnie zniżył się do
poszukiwania strawy na tej popękanej od spiekoty ziemi.
Pan... nie! Pani!
Szczupła postać przemierzająca drogę wielkimi płynnymi susami, które stanowiły coś
w rodzaju krótkich przelotów, okazała się płci żeńskiej. Ta groteskowa figura nie miała na
sobie żadnego ubrania, które okrywałoby obfite piersi i purpurowe brodawki otoczone
obwódką z szarawych piórek. Części ciała, które u człowieka porastają włosami, u niej
pokrywały placki upierzenia. Na głowie jeżył się pierzasty czub. Natomiast od nadgarstków
do barków wyrastały stopniowo coraz dłuższe, szerokie, mocne totki, które u ramion osiągały
już niemal tę długość, co same kończyny.
Twarz była bardziej ptasia niż ludzka. Miała głęboko osadzone oczy, a usta i nos
łączyły się w potężny, złowrogo zakrzywiony dziób ognistoczerwonej barwy. W
czteropalczastych dłoniach, znajdujących się na końcach skrzydlatych ramion, widać było
głównie długie pazury, stworzone do rozszarpywania na strzępy. Natomiast to, co stykało się
z ziemią w przerwach pomiędzy lotami, było parą nie stóp, lecz prawdziwych ptasich
szponów.
Zbliżająca się postać była od Briksji wyższa, ale ciało miała wychudzone, a ramiona i
nogi wyglądały jak obciągnięte skórą kości. Kiedy już podeszła całkiem niedaleko, Briksja
dostrzegła również ogon, którego powłóczyste pióra falowały w powietrzu przy każdym
podskoku.
Po ostatnim takim susie postać osiadła na ziemi, tuż poza zasięgiem włóczni Briksji.
Po chwili zaczęła przechadzać się tam i z powrotem, trzymając lekko przechyloną na bok
głowę, jak zaciekawiony czymś wyjątkowo ptak.
Ptaszysko towarzyszące dotąd Briksji wylądowało na kamieniu przypominającym
wygładzony głaz narzutowy i złożyło skrzydła, podczas gdy pozostałych sześć ptaków nie
przestawało pilnować dziewczyny. Wtedy potwór Odłogów otworzył dziób i krzyknął. Nie
był to wrzask, a już na pewno nie śpiew ptaka. Briksja przypuszczała, że jest to mowa. Ale
słów tych, jeśli tym właśnie były owe dzwięki, zrozumieć nie umiała.
Dobrze, że przynajmniej nie zaatakował od razu, pomyślała. Czy jest możliwe, by ten
osobliwy i przerażający stwór jednak zrozumiał, że Briksja nie ma wobec niego złych
zamiarów i chciałaby jedynie móc pójść dalej swoją drogą? Wszak przeważająca część
większych zwierząt zamieszkujących dzikie doliny - jeśli tylko bestiami tymi nie powodował
głód albo przekonanie, że ktoś oto wdarł się na obszar ich łowów - była skłonna utrzymywać
niepewny trochę pokój z wędrowcem, który nie stwarzał widocznego zagrożenia. Gdybyż
tutaj panowały te same zwyczaje... Ostatecznie jednak nie zaszkodzi spróbować.
Briksja starała się nie myśleć o pazurach ani o ostrym dziobie. Trzymaną w prawej
ręce włócznię ustawiła tak, żeby robiła ona wrażenie wyłącznie wędrownego kija. Lewą dłoń
wzniosła w pokojowym, odruchowym u ludzi geście.
Zachrypły z pragnienia głos próbowała nastroić najczyściej, jak tylko się dało.
- Jestem przyjacielem... przyjacielem... - powtarzała wyraznie i dobitnie.
6
Ptaszyca wciąż obracała głową na boki, jakby koniecznie musiała skupić spojrzenie na
Briksji każdym okiem osobno. Otworzyła dziób-usta. Teraz wydała z siebie nie taki krzyk jak
poprzednio, ale szyderczy skrzek, który przypominał złośliwy ludzki śmiech. Gdy podniosła
wysoko ramiona, wyrastające z nich pióra rozciągnęły się i uformowały imponujące,
najprawdziwsze skrzydła. Rozczapierzyła pazury, które drgały teraz nie mogąc się doczekać,
kiedy wreszcie przejadą po bezbronnym ciele. Nie było zupełnie nic ludzkiego we wzroku,
którego nie spuszczała z Briksji.
Tymczasem ów siódmy ptak, który dłuższą chwilę odpoczywał na wysokiej skałce
stojącej nieco za jego panią, wzbił się w powietrze i skierował prosto w stronę dziewczyny. [ Pobierz całość w formacie PDF ]