[ Pobierz całość w formacie PDF ]
że przyszli z wizytą poważni mężczyzni, silni, lecz pozbawieni niemiłej
agresji, chyba że - ma się rozumieć byliby zmuszeni zachować się
nieładnie. Wyrażał życiową dojrzałość i pewność, twardo odrzucającą
wszelkie infantylne bzdury. Czy Arthur skończy jak jedna z tych
staruszek pokazywanych w wieczornych wiadomościach, jak mała
babuleńka, co to siedzi w bujanym fotelu na werandzie, z karabinem
kaliber 22, i za nic nie chce pozwolić, by nowa autostrada
międzystanowa przebiegała przez jej salonik?
Nie byli to jednak Vincent i Glass, tylko panowie Adams i Bourke.
Dwaj najmilsi faceci pod słońcem. Adams w większym stopniu
przypominał typowego amerykańskiego chłopca z jakiegoś miasteczka
wciąż dostarczającego Jacków Armstrongów na kurczący się rynek.
Bourke był bardziej stonowany, może ze względu na nieustanne kłopoty
z cerą. Nie poinformowali Blaine'a, że wzmiankowana nieruchomość
właśnie go osierociła, lecz oznajmili, iż zdobył Nagrodę Apollo i jest
zaproszony do Białego Domu, gdzie rzeczonym medalem udekoruje go
prezydent we własnej osobie.
Teraz, unieruchomiony jest w potrzasku, zrozumiał, że Adams i Bourke to
po prostu Vincent i Glass działający na innym poziomie. Vincent i Glass byli
demonami fizycznymi, odpowiedzialnymi za gwałt na żywej architekturze
miasta, natomiast Adams i Bourke - demonami wyższego rzędu. Odpowiadali
za zniszczenie architektury jazni. Nawet nie wiedzieli, co robią! Prostolinijne
anioły, myśleli, że przynoszą radosne wieści!
A pózniej, z prędkością większą niż prędkość światła, rozpacz Arthura
zmieniła się w dziką, radosną nadzieję. Przecież to tylko śmierć dawnej duszy,
więc zarazem narodziny duszy nowej. Narodziny poety w każdym calu, poety,
który z innego świata przemówi do całej ludzkości: jego pięciozgłoskowe
jamby przenikną roziskrzony pył próżni, niebiańskie cumulusowe miasta,
ocean błękitnego powietrza zawierającego dość tlenu, by miliardy istot mogły
oddychać wszystkie naraz; wreszcie jego słowa wejdą do ludzkich uszu i
mózgów, żeby znów się pojawić na wargach jako zwykłe, powszednie zwroty.
Tak, ale czy aby się nie zhańbił ponad miarę? Niewątpliwie wyczuwał
posmak hańby, niczym drobinki pośledniego tłuszczu we krwi. W jaki sposób
utracił swoją integralność? Jak może ją odzyskać? Czy powinien prześledzić
drogę błędu? Czy to tylko kontynuacja jego pomyłki? Umysł odpowiedział na
tę kanonadę pytań prędkim, dokładnym, zmysłowym wspomnieniem - Arthur
pił sok ze świeżo wyciśniętych pomarańcz podczas swojej huraganowej tury
telewizyjnej. Zastanawiał się wówczas, dlaczego nowojorczycy tak lubią
świeży sok pomarańczowy. Czyżby to ich komórki domagały się witamin,
których dostarcza także światło słońca i które na Manhattanie przegrały na
rzecz rozrostu w pionie? Czemu jednak umysł podsuwał to papkowate
cytrusowe wspomnienie, zamiast szukać odpowiedzi na stawiane mu pytania?
Zawstydził się na moment uświadomiwszy sobie, jak daleko zboczył z
poetyckiej ścieżki. Podobnie jak śniąca jazń, poeta myśli żywymi obrazami, a
nie geodezyjnymi kostkami logiki. Dusza dała mu odpowiedz, lecz był tak
rozstrojony, że nie zrozumiał sygnału. Porwał go zwariowany słup powietrzny
nasycony pytaniami. Teraz musiał zapytać samego siebie, co oznaczały jego
myśli i czy wspomnienie soku pomarańczowego nie było w istocie dogłębnym
symbolem albo też jeszcze jedną oznaką szaleństwa.
Czy może to wszystko wynikało stąd, że siedział prostopadle do realnego
świata? Czy to krew, powolną falą płynąc przez mózg, ożywiała te partie, które
od dawna pozostawały uśpione? Czy to utajony rodzinny obłęd wypijał mu
krew z mózgu, jak wampir? Musi odzyskać równowagę, musi stanąć na
równej stępce!
Wtem w słuchawkach zainstalowanych w hełmie Arthura Blaine'a rozległ
się głos, brzmiący jak głos robota, sprytnie zabarwiony południowo-
wschodnim akcentem. Powiedział: - Zaczynamy odliczanie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
że przyszli z wizytą poważni mężczyzni, silni, lecz pozbawieni niemiłej
agresji, chyba że - ma się rozumieć byliby zmuszeni zachować się
nieładnie. Wyrażał życiową dojrzałość i pewność, twardo odrzucającą
wszelkie infantylne bzdury. Czy Arthur skończy jak jedna z tych
staruszek pokazywanych w wieczornych wiadomościach, jak mała
babuleńka, co to siedzi w bujanym fotelu na werandzie, z karabinem
kaliber 22, i za nic nie chce pozwolić, by nowa autostrada
międzystanowa przebiegała przez jej salonik?
Nie byli to jednak Vincent i Glass, tylko panowie Adams i Bourke.
Dwaj najmilsi faceci pod słońcem. Adams w większym stopniu
przypominał typowego amerykańskiego chłopca z jakiegoś miasteczka
wciąż dostarczającego Jacków Armstrongów na kurczący się rynek.
Bourke był bardziej stonowany, może ze względu na nieustanne kłopoty
z cerą. Nie poinformowali Blaine'a, że wzmiankowana nieruchomość
właśnie go osierociła, lecz oznajmili, iż zdobył Nagrodę Apollo i jest
zaproszony do Białego Domu, gdzie rzeczonym medalem udekoruje go
prezydent we własnej osobie.
Teraz, unieruchomiony jest w potrzasku, zrozumiał, że Adams i Bourke to
po prostu Vincent i Glass działający na innym poziomie. Vincent i Glass byli
demonami fizycznymi, odpowiedzialnymi za gwałt na żywej architekturze
miasta, natomiast Adams i Bourke - demonami wyższego rzędu. Odpowiadali
za zniszczenie architektury jazni. Nawet nie wiedzieli, co robią! Prostolinijne
anioły, myśleli, że przynoszą radosne wieści!
A pózniej, z prędkością większą niż prędkość światła, rozpacz Arthura
zmieniła się w dziką, radosną nadzieję. Przecież to tylko śmierć dawnej duszy,
więc zarazem narodziny duszy nowej. Narodziny poety w każdym calu, poety,
który z innego świata przemówi do całej ludzkości: jego pięciozgłoskowe
jamby przenikną roziskrzony pył próżni, niebiańskie cumulusowe miasta,
ocean błękitnego powietrza zawierającego dość tlenu, by miliardy istot mogły
oddychać wszystkie naraz; wreszcie jego słowa wejdą do ludzkich uszu i
mózgów, żeby znów się pojawić na wargach jako zwykłe, powszednie zwroty.
Tak, ale czy aby się nie zhańbił ponad miarę? Niewątpliwie wyczuwał
posmak hańby, niczym drobinki pośledniego tłuszczu we krwi. W jaki sposób
utracił swoją integralność? Jak może ją odzyskać? Czy powinien prześledzić
drogę błędu? Czy to tylko kontynuacja jego pomyłki? Umysł odpowiedział na
tę kanonadę pytań prędkim, dokładnym, zmysłowym wspomnieniem - Arthur
pił sok ze świeżo wyciśniętych pomarańcz podczas swojej huraganowej tury
telewizyjnej. Zastanawiał się wówczas, dlaczego nowojorczycy tak lubią
świeży sok pomarańczowy. Czyżby to ich komórki domagały się witamin,
których dostarcza także światło słońca i które na Manhattanie przegrały na
rzecz rozrostu w pionie? Czemu jednak umysł podsuwał to papkowate
cytrusowe wspomnienie, zamiast szukać odpowiedzi na stawiane mu pytania?
Zawstydził się na moment uświadomiwszy sobie, jak daleko zboczył z
poetyckiej ścieżki. Podobnie jak śniąca jazń, poeta myśli żywymi obrazami, a
nie geodezyjnymi kostkami logiki. Dusza dała mu odpowiedz, lecz był tak
rozstrojony, że nie zrozumiał sygnału. Porwał go zwariowany słup powietrzny
nasycony pytaniami. Teraz musiał zapytać samego siebie, co oznaczały jego
myśli i czy wspomnienie soku pomarańczowego nie było w istocie dogłębnym
symbolem albo też jeszcze jedną oznaką szaleństwa.
Czy może to wszystko wynikało stąd, że siedział prostopadle do realnego
świata? Czy to krew, powolną falą płynąc przez mózg, ożywiała te partie, które
od dawna pozostawały uśpione? Czy to utajony rodzinny obłęd wypijał mu
krew z mózgu, jak wampir? Musi odzyskać równowagę, musi stanąć na
równej stępce!
Wtem w słuchawkach zainstalowanych w hełmie Arthura Blaine'a rozległ
się głos, brzmiący jak głos robota, sprytnie zabarwiony południowo-
wschodnim akcentem. Powiedział: - Zaczynamy odliczanie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]