[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jest nas teraz sześciu. No i jedno miejsce dla ciebie na pewno się
znajdzie.
- Bardzo się cieszę.
Barrie ziewnęła i ułożyła się jeszcze wygodniej.
64
- Zane? A czy ty specjalnie kazałeś dwóm swoim ludziom zostać,
żeby było miejsce dla mnie'?
- Nie. Dwóch odpadło, bo mieliśmy problem. A zjawiliśmy się tu
tylko dlatego, że akurat mieliśmy ćwiczenia na lotniskowcu
Montgomery. Byliśmy najbliżej i mogliśmy od razu wyruszyć. A
trzeba było działać jak najprędzej.
Ton jego głosu zmienił się całkowicie. Był chłodny, urzędowy,
Barrie wyczuła, że lepiej tych sprawnie drążyć. A jeśli pytać, to
ostrożnie, i tylko o coś, co dotyczy jej osoby.
Zane sięgnął po nadajnik, odczekała chwilę i kiedy skontaktował
się już z kolegami, spytała:
- A dokąd popłyniemy tym  Zodiakiem"?
- Wypłyniemy w morze - powiedział po prostu. - Podamy sygnał
przez radio, przyleci po nas helikopter i zabierze nas na pokład
lotniskowca Montgomery. I potem z tego lotniskowca polecisz do
Aten.
- Zane? A ty? Dokąd ty polecisz?
- Nie wiem.
Nie wiedział albo nie chciał powiedzieć. Nie powiedział też, że na
przykład zadzwoni do niej albo coś w tym rodzaju. Barrie zamknęła
oczy. Jego lakoniczna odpowiedz zraniła ją nadspodziewanie
mocno. Ale postanowiła, że będzie przeżywać to pózniej, teraz
szkoda marnować tych ostatnich kilka wspólnych godzin. Niewiele
kobiet w ogóle ma możliwość poznać Zane'a Mackenziego, a
jeszcze mniej - pokochać go. A ona jest po prostu zachłanna.
Zachciało jej się wszystkiego, podczas gdy ta odrobina, której
doświadcza, to i tak więcej, niż on daje innym. I ona za tę odrobinę
powinna być wdzięczna.
Zane leciutko dotknął jej piersi i spytał cicho:
- Humor ci się popsuł? Ale zechcesz mnie jeszcze raz?
- Tak - szepnęła.
Jakiż on jest niespożyty! To dlatego, że jest niebywale silnym
mężczyzną. Los podarował jej tego mocarza tylko na kilka godzin.
No cóż, los nie chciał być bardziej szczodry, trudno. Więc ona
podczas tych kilku godzin wezmie jak najwięcej...
65
O umówionej godzinie opuścili ruderę i znów zagłębili się w
labiryncie nabrzeżnych uliczek i alejek. Tym razem jednak Barrie
miała na sobie długą obszerną suknię, głowę owiniętą wielką czarną
chustą. Pantofle były zdecydowanie za duże, zsuwały się jej z pięt,
ale przynajmniej nie była na bosaka. Czuła się dość nieswojo, bo
nagle miała na sobie ubranie, które szczelnie ją zasłaniało, ale pod
spodem nadal nie miała bielizny.
Kiedy Zane nałożył swoją kamizelkę i umocował broń, nagle
wydał jej się kimś obcym i dalekim. Potem, kiedy prowadził ją
uliczkami, był taki sam, jak tamtej pierwszej nocy, kiedy ją
odnalazł. Maksymalnie czujny, skupiony przede wszystkim na
swoim zadaniu.Szedł pierwszy, ona za nim, w pewnej odległości, ze
skromnie pochyloną głową, jak to robią kobiety w tym
muzułmańskim kraju.
Zatrzymał się nagle i dał znak ręką. Barrie podeszła bliżej,
przystanęła posłusznie i jeszcze bardziej naciągnęła chustę na twarz.
- Dwójka? Tu Jeden. No, jak tam...? Dobra. Widzimy się za
dziesięć minut.
Odwrócił się do Barrie i mruknął:
- Jest dobrze. Nie trzeba przechodzić do planu C.
- A co to jest ten plan C? - zapytała cichutkim szeptem.
- Jak najszybciej zwiewać stąd do Egiptu. Czyli prawie czterysta
kilometrów na wschód.
Pomyślała, że on by to zrobił. Ukradłby jakiś samochód i problem
z głowy. Jego nerwy były zrobione z niebywale solidnej stali. Ale
jej... na pewno nie. W środku cała się trzęsła, naturalnie ze strachu.
Przecież dopóki byli w Ben Ghazi, groziło im wielkie
niebezpieczeństwo.
Po dziesięciu minutach zatrzymali się przed jakimś sporym, mocno
podniszczonym budynkiem, chyba domem towarowym. Zane musiał
dać sygnał przez radio, którego ona nie dosłyszała, jednak tak na
pewno było, bo nagle obok zmaterializowało się pięć postaci. I
zanim Barrie zdążyła mrugnąć okiem, pięć postaci otoczyło ją
kołem.
- Panowie, to jest panna Loveloy - powiedział Zane. - A teraz
zmywamy się stąd.
66
- Tak jest, szefie - rzucił jeden z mężczyzn i skłoniwszy się lekko
przed Barrie, wyciągnął do niej rękę. - Pani pozwoli!
Sześciu mężczyzn bez słowa ustawiło się w jakimś zapewne z góry
ustalonym szyku. Barrie ustawiono za Zanem, a Zane podążał za
mężczyzną, który poruszał się chyba jeszcze ciszej od niego, o ile to
w ogóle było możliwe. Ten mężczyzna idealnie zlewał się z
ciemnością, tak idealnie, że Barrie momentami w ogóle go nie
mogła dojrzeć. Pozostała czwórka mężczyzn szła z tyłu,
prawdopodobnie w różnych odstępach. Wszyscy szli bezgłośnie,
słychać było tylko stukot za dużych pantofli Barrie.
Ten cichy marsz nie trwał długo. Zatrzymali się po kilku minutach
przed jakimś mikrobusem. Prawdziwym gruchotem. Nawet w
ciemnościach widać było na karoserii ślady po stłuczkach i wielkie
plamy z rdzy. Zane wysunął się na czoło, pierwszy podszedł do
samochodu, odsunął drzwi i mruknął do Barrie:
- Zapraszam do rydwanu.
Barrie uśmiechnęła się i wsparta na ręku Zane'a, zręcznie wsunęła
się do środka. Arabska suknia w niczym nie krępowała jej ruchów.
Potem do gruchota wsunęli się panowie, naturalnie bezszelestnie. Za [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exclamation.htw.pl