[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Bojko. Przyjadą rano o godzinie piątej. Co też tego nawaliło! – dodał, patrząc na niebo. – Nic
nie widać. Zaraz będzie deszcz.
– Mam nadzieję, że pojedziesz z nami? – zapytał von Koren.
– Nie, Boże uchowaj, dość się namordowałem. Zamiast mnie pojedzie Ustimowicz. Już się
z nim umówiłem.
Daleko nad morzem zalśniła błyskawica, rozległ się przytłumiony grzmot.
– Jak duszno przed burzą! – powiedział von Koren. – Daję głowę, żeś już był u Łajewskie-
go i szlochał na jego piersi.
– Po co miałbym do niego chodzić – odparł Samojlenko wyraźnie zmieszany. – Też po-
mysł!
Przed zachodem słońca doktor rzeczywiście przeszedł się kilkakrotnie po bulwarze i ulicy
w nadziei, że spotka Łajewskiego. Wstydził się swego wybuchu i nagłego porywu czułości
bezpośrednio potem. Chciał przeprosić Łajewskiego w żartobliwy sposób, zbesztać go, uspo-
koić i wytłumaczyć, że pojedynek jest wprawdzie pozostałością po średniowiecznym barba-
rzyństwie, ale że sama opatrzność wskazuje im ten pojedynek jako krok do zgody: jutro oni
obaj – ludzie zacni, o niepospolitym umyśle – wymienią ze sobą strzały, przekonają się na-
wzajem o swych szlachetnych uczuciach i zostaną przyjaciółmi. Niestety, nie udało mu się
spotkać Łajewskiego.
– Po co miałbym do niego chodzić? – powtórzył Samojlenko. – Nie ja jego obraziłem, tyl-
ko on mnie. Powiedz z łaski swojej, za co on się na mnie rzucił? Co ja mu złego zrobiłem?
Wchodzę do salonu i nagle ni w pięć, ni w dziewięć: szpieg! Masz ci los! Powiedz, od czego
się to zaczęło? Coś ty mu powiedział?
– Powiedziałem, że jest w sytuacji bez wyjścia. I miałem rację. Tylko ludzie uczciwi albo
szubrawcy umieją znaleźć wyjście z każdej sytuacji, ale ten, kto chce być i człowiekiem
uczciwym, i równocześnie szubrawcem, wyjścia nie znajdzie. Panowie, już jedenasta, a jutro
musimy wcześnie wstać.
Nagle nadleciał wiatr, wzbił na brzegu słup kurzu, zakręcił nim jak biczem, zawył i zagłu-
szył szum morza.
– Szkwał – odezwał się diakon. – Trzeba iść, bo oczy zaprószyło.
Kiedy szli z powrotem, Samojlenko westchnął i powiedział przytrzymując czapkę:
– Chyba wcale nie będę dzisiaj spał.
– A ty się nie denerwuj – roześmiał się zoolog. – Możesz być spokojny, pojedynek skoń-
czy się na niczym. Łajewski wspaniałomyślnie wystrzeli w powietrze, bo inaczej mu nie wy-
pada, a ja prawdopodobnie w ogóle nie będę strzelał. Dostać się pod sąd przez Łajewskiego,
tracić czas – to gra nie warta świecy. Nawiasem mówiąc, jaka kara grozi za pojedynek?
– Areszt, a w razie śmierci przeciwnika zamknięcie w twierdzy do trzech lat.
– W Pietropawłowskiej?
– Nie, chyba w wojskowej.
– A jednak należałoby dać temu zuchowi nauczkę.
48
Nad morzem mignęła błyskawica i na krótką chwilę oświetliła góry i dachy domów. Przy
bulwarze przyjaciele rozeszli się. Kiedy doktor znikł w ciemnościach i jego kroki zaczęły się
oddalać, von Koren zawołał:
– Żeby nam jutro tylko pogoda nie przeszkodziła!
– To możliwe. Dałby Bóg!
– Dobranoc!
– Jaka noc? Co mówisz?
Przez szum wiatru i morza, przez odgłosy piorunów nie słyszało się prawie ani słowa.
– Nic – krzyknął zoolog i pospieszył do domu.
XVII
Mary wrą w myśli, którą tęsknota przytłacza,
Wtenczas i Przypomnienie w milczeniu roztacza
Przede mną swe długie zwoje.
Ze wstrętem i z przestrachem czytam własne dzieje,
Sam na siebie pomsty wzywam
Czy jutro rano go zabiją, czy wystawią na pośmiewisko, to znaczy darują mu życie, on i [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
Bojko. Przyjadą rano o godzinie piątej. Co też tego nawaliło! – dodał, patrząc na niebo. – Nic
nie widać. Zaraz będzie deszcz.
– Mam nadzieję, że pojedziesz z nami? – zapytał von Koren.
– Nie, Boże uchowaj, dość się namordowałem. Zamiast mnie pojedzie Ustimowicz. Już się
z nim umówiłem.
Daleko nad morzem zalśniła błyskawica, rozległ się przytłumiony grzmot.
– Jak duszno przed burzą! – powiedział von Koren. – Daję głowę, żeś już był u Łajewskie-
go i szlochał na jego piersi.
– Po co miałbym do niego chodzić – odparł Samojlenko wyraźnie zmieszany. – Też po-
mysł!
Przed zachodem słońca doktor rzeczywiście przeszedł się kilkakrotnie po bulwarze i ulicy
w nadziei, że spotka Łajewskiego. Wstydził się swego wybuchu i nagłego porywu czułości
bezpośrednio potem. Chciał przeprosić Łajewskiego w żartobliwy sposób, zbesztać go, uspo-
koić i wytłumaczyć, że pojedynek jest wprawdzie pozostałością po średniowiecznym barba-
rzyństwie, ale że sama opatrzność wskazuje im ten pojedynek jako krok do zgody: jutro oni
obaj – ludzie zacni, o niepospolitym umyśle – wymienią ze sobą strzały, przekonają się na-
wzajem o swych szlachetnych uczuciach i zostaną przyjaciółmi. Niestety, nie udało mu się
spotkać Łajewskiego.
– Po co miałbym do niego chodzić? – powtórzył Samojlenko. – Nie ja jego obraziłem, tyl-
ko on mnie. Powiedz z łaski swojej, za co on się na mnie rzucił? Co ja mu złego zrobiłem?
Wchodzę do salonu i nagle ni w pięć, ni w dziewięć: szpieg! Masz ci los! Powiedz, od czego
się to zaczęło? Coś ty mu powiedział?
– Powiedziałem, że jest w sytuacji bez wyjścia. I miałem rację. Tylko ludzie uczciwi albo
szubrawcy umieją znaleźć wyjście z każdej sytuacji, ale ten, kto chce być i człowiekiem
uczciwym, i równocześnie szubrawcem, wyjścia nie znajdzie. Panowie, już jedenasta, a jutro
musimy wcześnie wstać.
Nagle nadleciał wiatr, wzbił na brzegu słup kurzu, zakręcił nim jak biczem, zawył i zagłu-
szył szum morza.
– Szkwał – odezwał się diakon. – Trzeba iść, bo oczy zaprószyło.
Kiedy szli z powrotem, Samojlenko westchnął i powiedział przytrzymując czapkę:
– Chyba wcale nie będę dzisiaj spał.
– A ty się nie denerwuj – roześmiał się zoolog. – Możesz być spokojny, pojedynek skoń-
czy się na niczym. Łajewski wspaniałomyślnie wystrzeli w powietrze, bo inaczej mu nie wy-
pada, a ja prawdopodobnie w ogóle nie będę strzelał. Dostać się pod sąd przez Łajewskiego,
tracić czas – to gra nie warta świecy. Nawiasem mówiąc, jaka kara grozi za pojedynek?
– Areszt, a w razie śmierci przeciwnika zamknięcie w twierdzy do trzech lat.
– W Pietropawłowskiej?
– Nie, chyba w wojskowej.
– A jednak należałoby dać temu zuchowi nauczkę.
48
Nad morzem mignęła błyskawica i na krótką chwilę oświetliła góry i dachy domów. Przy
bulwarze przyjaciele rozeszli się. Kiedy doktor znikł w ciemnościach i jego kroki zaczęły się
oddalać, von Koren zawołał:
– Żeby nam jutro tylko pogoda nie przeszkodziła!
– To możliwe. Dałby Bóg!
– Dobranoc!
– Jaka noc? Co mówisz?
Przez szum wiatru i morza, przez odgłosy piorunów nie słyszało się prawie ani słowa.
– Nic – krzyknął zoolog i pospieszył do domu.
XVII
Mary wrą w myśli, którą tęsknota przytłacza,
Wtenczas i Przypomnienie w milczeniu roztacza
Przede mną swe długie zwoje.
Ze wstrętem i z przestrachem czytam własne dzieje,
Sam na siebie pomsty wzywam
Czy jutro rano go zabiją, czy wystawią na pośmiewisko, to znaczy darują mu życie, on i [ Pobierz całość w formacie PDF ]