[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mknący z szaloną szybkością. W obawie możliwej ucieczki przewodnika kazałem wystawić wartę
na noc i bacznie na niego uważać.
W nocy obudził mię wartownik-oficer i rzekł:
Może być, że ja się mylę, lecz zdaje mi się, słyszałem huk strzała karabinowego...
Cóż mogłem na to powiedzieć? Może gdzieś tacy, jak my, podróżni dawali sygnał zbłądzonym
towarzyszom, lub może oficer się pomylił, przyjąwszy za wystrzał łoskot padających brył śniegu i
lodu.
Zasnąłem i odrazu przyśnił mi się bardzo wyraznie dziwny krajobraz.
Zobaczyłem nieskończenie długą płaszczyznę śnieżną, przez którą brnął czarny wąż jezdzców.
Poznałem nasze konie ciężarowe, poznałem Kałmuka na zabawnym, czarnym koniu w wielkie
plamy białe i z garbatym pyskiem. Widziałem, jak zaczęliśmy spuszczać się z gór na dolinę, oblani
jaskrawem światłem słońca. Pózniej nastała noc, i zoczyłem niewielki gaik z płonącem ogniskiem
na jego skraju, a przy ognisku moich ludzi i konie. Wyraznie słyszałem szum niezamarzniętego
potoku i na śniegu, leżącym na jego brzegach, ujrzałem krwawordzawe plamy.
Naraz ogień buchnął wysokim płomieniem. Drgnąłem i obudziłem się.
Poczynał się świt. Obudziłem swój oddział i kazałem śpieszyć się z herbatą i z kulbaczeniem
koni.
Zamieć wzmagała się coraz bardziej. Znieg bił w oczy ze straszną siłą, pokrywając wszelkie
ślady ścieżki. Mróz stawał się tęższy.
Nareszcie wsiedliśmy na koń. Na czele oddziału jechał Sojot, szukający napróżno oznak drogi.
Przewodnik coraz częściej zatrzymywał się, bezradnie i z przerażeniem oglądając się wokoło.
Wpadaliśmy do głębokich wyrw, ukrytych pod śniegiem śród skał, wspinaliśmy się na wysokie
stosy kamieni. Wreszcie Sojot zawrócił konia i zbliżył się do mnie.
Nie chcę tu zginąć i dalej nie pojadę! zawołał gwałtownym zrozpaczonym głosem.
Pierwszym moim odruchem była chęć cięcia tego tchórza nahajem. Przecież byliśmy tak blisko
Mongolji, tej ziemi obiecanej dla nas, przez którą mogliśmy już spokojnie zdążać do celu, i
raptem jakiś Sojot sprzeciwia się mojej woli. Wydał mi się on największym wrogiem. Lecz się
pohamowałem i nie uderzyłem przewodnika. W głowie mi błysnęła myśl zupełnie dzika,
fantastyczna.
Słuchaj! zwróciłem się do Sojota, mówiąc spokojnym, lecz bardzo stanowczym głosem
jeżeli zawrócisz konia i będziesz usiłował stąd odjechać lub uciec, dostaniesz kulą w kark i zginiesz
nie na szczytach Tannu-Ołu, gdzie zginęli odważni, ale tu, na jego schyłkach, jak pies tchórzliwy.
Uważaj teraz, co ci będzie mówił ta-lama, któremu Wielki Burchan (Bóg) dał moc patrzenia w
przyszłość. Wszystko będzie dobrze, i nic nam nie grozi! Gdy staniemy na szczytach Tannu-Ołu,
wicher się uspokoi, i nie zobaczymy więcej zamieci śnieżnej. Gdy będziemy brnęli przez śniegi po
płaszczyznie, która jest tam na wierzchołkach, będzie nam słońce świeciło. Zatrzymamy się po
tamtej stronie grzbietu w małym lesie modrzewiowym, pod którym płynie niezamarzający potok z
czerwonemi plamami rdzawej wody na brzegu pokrytym śniegiem. Tam się będzie paliło nasze
ognisko, i tam spędzimy noc!
Spostrzegłem, że Sojot zaczął dygotać ze strachu.
Nojon już przebył tę drogę? szeptał Już zna płaszczyznę Darchat-Uła, która leży na tych
szczytach?
Nie! odparłem. Nigdy nie byłem w waszych górach, lecz tej nocy bogowie wasi nawiedzili
mię i pokazali mi drogę. Wiem, że nic nam nie przeszkodzi przejść szczęśliwie przez Tannu-Ołu.
Już prowadzę, już was prowadzę! zawołał Sojot i, uderzywszy konia, szybko wyjechał na
czoło oddziału, prowadząc nas ostrym grzbietem skalnym, wijącym się aż do szczytów, gdzie leżała
śnieżna płaszczyzna.
Gdyśmy się znalezli na wąskim gzymsie skalnym, wiszącym nad głęboką doliną, przewodnik
gwałtownie wstrzymał konia i zaczął uważnie oglądać śnieg i kamienie. Po chwili podniósł się na
strzemionach i zawołał:
Dziś w nocy tą ścieżką przeszło dużo podkutych koni. Tu po śniegu ciągnął się rzemień nahaja.
To nie Sojot jechał.
Nie mieliśmy czasu na przypuszczenia i domysły, gdyż w tej chwili rozległa się salwa
karabinowa, po której jeden z moich oficerów krzyknął, chwycił się za prawe ramię, i padł, nie
drgnąwszy nawet, a jeden z koni ciężarowych dostał kulą za uchem.
Natychmiast zeskoczywszy z siodeł, schowaliśmy się za kamieniami i zaczęliśmy uważnie badać
położenie. Od sąsiedniego szczytu oddzielał nas bardzo głęboki wąwóz, mający około 1200 kroków
szerokości. Na przeciwległym skraju wąwozu spostrzegliśmy ze trzydziestu jezdzców, którzy
zeskoczyli z siodeł i rozpoczynali żywe ostrzeliwanie nas w tej niedogodnej pozycji.
Ukrywając się za skałami i w dołach, poczęliśmy odpowiadać.
Celujcie do koni! zakomenderował jeden ze starszych oficerów, pułkownik Ostrowski.
Rozkazałem przewodnikowi i Tatarowi położyć nasze konie na śniegu za skałami, aby nie
służyły za cel przeciwnikom. Wykonali rozkaz bardzo umiejętnie i szybko.
Od naszych strzałów padło po przeciwnej stronie sześć koni, a kilka zostało poważnie ranionych,
gdyż rwały się, skakały i padały, wnosząc duże zamieszanie. Kałmuk celnym strzałem wpakował
kulę w łeb jakiegoś śmiałka, który, wystawiwszy głowę nad kamień, coś krzyczał i wygrażał
pięściami. Zabity padł twarzą naprzód i szybko stoczył się do wąwozu. Czerwoni żołnierze ze
wściekłością klęli nas i zasypywali coraz gęstszemi salwami. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
mknący z szaloną szybkością. W obawie możliwej ucieczki przewodnika kazałem wystawić wartę
na noc i bacznie na niego uważać.
W nocy obudził mię wartownik-oficer i rzekł:
Może być, że ja się mylę, lecz zdaje mi się, słyszałem huk strzała karabinowego...
Cóż mogłem na to powiedzieć? Może gdzieś tacy, jak my, podróżni dawali sygnał zbłądzonym
towarzyszom, lub może oficer się pomylił, przyjąwszy za wystrzał łoskot padających brył śniegu i
lodu.
Zasnąłem i odrazu przyśnił mi się bardzo wyraznie dziwny krajobraz.
Zobaczyłem nieskończenie długą płaszczyznę śnieżną, przez którą brnął czarny wąż jezdzców.
Poznałem nasze konie ciężarowe, poznałem Kałmuka na zabawnym, czarnym koniu w wielkie
plamy białe i z garbatym pyskiem. Widziałem, jak zaczęliśmy spuszczać się z gór na dolinę, oblani
jaskrawem światłem słońca. Pózniej nastała noc, i zoczyłem niewielki gaik z płonącem ogniskiem
na jego skraju, a przy ognisku moich ludzi i konie. Wyraznie słyszałem szum niezamarzniętego
potoku i na śniegu, leżącym na jego brzegach, ujrzałem krwawordzawe plamy.
Naraz ogień buchnął wysokim płomieniem. Drgnąłem i obudziłem się.
Poczynał się świt. Obudziłem swój oddział i kazałem śpieszyć się z herbatą i z kulbaczeniem
koni.
Zamieć wzmagała się coraz bardziej. Znieg bił w oczy ze straszną siłą, pokrywając wszelkie
ślady ścieżki. Mróz stawał się tęższy.
Nareszcie wsiedliśmy na koń. Na czele oddziału jechał Sojot, szukający napróżno oznak drogi.
Przewodnik coraz częściej zatrzymywał się, bezradnie i z przerażeniem oglądając się wokoło.
Wpadaliśmy do głębokich wyrw, ukrytych pod śniegiem śród skał, wspinaliśmy się na wysokie
stosy kamieni. Wreszcie Sojot zawrócił konia i zbliżył się do mnie.
Nie chcę tu zginąć i dalej nie pojadę! zawołał gwałtownym zrozpaczonym głosem.
Pierwszym moim odruchem była chęć cięcia tego tchórza nahajem. Przecież byliśmy tak blisko
Mongolji, tej ziemi obiecanej dla nas, przez którą mogliśmy już spokojnie zdążać do celu, i
raptem jakiś Sojot sprzeciwia się mojej woli. Wydał mi się on największym wrogiem. Lecz się
pohamowałem i nie uderzyłem przewodnika. W głowie mi błysnęła myśl zupełnie dzika,
fantastyczna.
Słuchaj! zwróciłem się do Sojota, mówiąc spokojnym, lecz bardzo stanowczym głosem
jeżeli zawrócisz konia i będziesz usiłował stąd odjechać lub uciec, dostaniesz kulą w kark i zginiesz
nie na szczytach Tannu-Ołu, gdzie zginęli odważni, ale tu, na jego schyłkach, jak pies tchórzliwy.
Uważaj teraz, co ci będzie mówił ta-lama, któremu Wielki Burchan (Bóg) dał moc patrzenia w
przyszłość. Wszystko będzie dobrze, i nic nam nie grozi! Gdy staniemy na szczytach Tannu-Ołu,
wicher się uspokoi, i nie zobaczymy więcej zamieci śnieżnej. Gdy będziemy brnęli przez śniegi po
płaszczyznie, która jest tam na wierzchołkach, będzie nam słońce świeciło. Zatrzymamy się po
tamtej stronie grzbietu w małym lesie modrzewiowym, pod którym płynie niezamarzający potok z
czerwonemi plamami rdzawej wody na brzegu pokrytym śniegiem. Tam się będzie paliło nasze
ognisko, i tam spędzimy noc!
Spostrzegłem, że Sojot zaczął dygotać ze strachu.
Nojon już przebył tę drogę? szeptał Już zna płaszczyznę Darchat-Uła, która leży na tych
szczytach?
Nie! odparłem. Nigdy nie byłem w waszych górach, lecz tej nocy bogowie wasi nawiedzili
mię i pokazali mi drogę. Wiem, że nic nam nie przeszkodzi przejść szczęśliwie przez Tannu-Ołu.
Już prowadzę, już was prowadzę! zawołał Sojot i, uderzywszy konia, szybko wyjechał na
czoło oddziału, prowadząc nas ostrym grzbietem skalnym, wijącym się aż do szczytów, gdzie leżała
śnieżna płaszczyzna.
Gdyśmy się znalezli na wąskim gzymsie skalnym, wiszącym nad głęboką doliną, przewodnik
gwałtownie wstrzymał konia i zaczął uważnie oglądać śnieg i kamienie. Po chwili podniósł się na
strzemionach i zawołał:
Dziś w nocy tą ścieżką przeszło dużo podkutych koni. Tu po śniegu ciągnął się rzemień nahaja.
To nie Sojot jechał.
Nie mieliśmy czasu na przypuszczenia i domysły, gdyż w tej chwili rozległa się salwa
karabinowa, po której jeden z moich oficerów krzyknął, chwycił się za prawe ramię, i padł, nie
drgnąwszy nawet, a jeden z koni ciężarowych dostał kulą za uchem.
Natychmiast zeskoczywszy z siodeł, schowaliśmy się za kamieniami i zaczęliśmy uważnie badać
położenie. Od sąsiedniego szczytu oddzielał nas bardzo głęboki wąwóz, mający około 1200 kroków
szerokości. Na przeciwległym skraju wąwozu spostrzegliśmy ze trzydziestu jezdzców, którzy
zeskoczyli z siodeł i rozpoczynali żywe ostrzeliwanie nas w tej niedogodnej pozycji.
Ukrywając się za skałami i w dołach, poczęliśmy odpowiadać.
Celujcie do koni! zakomenderował jeden ze starszych oficerów, pułkownik Ostrowski.
Rozkazałem przewodnikowi i Tatarowi położyć nasze konie na śniegu za skałami, aby nie
służyły za cel przeciwnikom. Wykonali rozkaz bardzo umiejętnie i szybko.
Od naszych strzałów padło po przeciwnej stronie sześć koni, a kilka zostało poważnie ranionych,
gdyż rwały się, skakały i padały, wnosząc duże zamieszanie. Kałmuk celnym strzałem wpakował
kulę w łeb jakiegoś śmiałka, który, wystawiwszy głowę nad kamień, coś krzyczał i wygrażał
pięściami. Zabity padł twarzą naprzód i szybko stoczył się do wąwozu. Czerwoni żołnierze ze
wściekłością klęli nas i zasypywali coraz gęstszemi salwami. [ Pobierz całość w formacie PDF ]