[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Koszałka-Opałka, tak że Krasnoludek odskoczył gwałtownie, krztusząc się.
Tymczasem jednak uderzył w jamę kłąb drugi i trzeci, a powietrze uczyniło się tak
nieznośnie gryzące, że Krasnoludkowi łzy pociekły z oczu. Gruby zaś głos dogadywał z
zewnątrz:
 Za moje kokoszę! Za moje koguty! Za moje indyczki! Masz! Masz! Masz!
A przy każdym słowie nowy kłąb dymu walił przez wąski otwór tak zjadliwie, że w całej
jamie zrobiło się ciemno i zupełnie sino.
Oczadzony Koszałek-Opałek szukał po omacku drugiego wyjścia z jamy w las, lecz tak
mu się kręciło w głowie, taką czarność przed oczami miał, iż nieprzytomnie biegając z kąta w
kąt, zgoła do wyjścia owego trafić nie mógł.
Zimny pot oblał mu czoło, serce biło coraz to gwałtowniej, cała jama zdawała się kręcić w
koło przed oczyma jego, a dymu przybywało coraz.
Już myślał biedny Koszałek-Opałek, że przyszła na niego ostatnia godzina, kiedy nagle
rękoma na otwór trafiwszy, na wpół zduszony z jamy w las wyskoczył, a przebiegłszy
kilkadziesiąt kroków upadł w paprocie i zemdlał.
Cisza była i ranek, gdy Krasnoludek ocknął się z długiego omdlenia. Woń spalenizny czuć
było jeszcze w powietrzu, ale już ją rozwiewał wiatr wschodni. Siadł Koszałek-Opałek
wciągając powiew świeży w płuca; lecz długa chwila minęła, zanim oprzytomniał zupełnie;
głowę bowiem miał i teraz jeszcze niezmiernie ciężką, tak że mu opadała to na jedno, to na
drugie ramię.
Gdy wreszcie przyszedł do siebie i ku jamie spojrzał, zobaczył zamiast niej kupę
rozkopanego piasku, który tu i ówdzie czerniał, okopcony dymem. Porwał się Koszałek-
Opałek i zaczął biec ku owym zgliszczom w największej trwodze. Przypomniał sobie
bowiem, iż w jamie pozostały pióra, które mu podarował Sadełko, kałamarz uczyniony z
żołędzi, a nade wszystko nowo sprawiona z kory brzozowej księga, której sporządzenie
kosztowało go niemało trudu.
101
Na próżno jednak grzebał patykiem w piasku do południa prawie: z piór znalazł tylko
czarne niedopałki, z księgi  poskręcane w rurki i przepalone karty, z których nic już
odczytać się nie dało, a kałamarz przepadł bez żadnego śladu.
Załamał tedy ręce nad tą ruiną wszystkich swych nadziei nieszczęsny kronikarz, a dwie łzy
jasne potoczyły się po jego oczernionej dymem twarzy.
Takaż go to czekała przygoda? Więc ten zwierz ranny, a ów Wielki Lis, wódz Tatarów
uprowadzających w jasyr kury i koguty  to jedno? Więc takie to były owe księżycowe
wycieczki? Więc i on sam, Koszałek-Opałek, dopomagał lisowi do złego? Mieszkał pod
dachem okrutnego zbója. A teraz wziął karę za to, że lekkomyślnie zdrajcy zawierzył.
Stał jeszcze Krasnoludek pogrążony w tych posępnych myślach, kiedy go wyrwało z
zadumy bicie wielu skrzydeł i głośne krakanie.
Spojrzał w górę: było to stado wron lecących nad nim ku leszczynowym krzakom popod
lasem, gdzie też na ziemię czarną chmurą spadły.
Poszedł w to miejsce Koszałek-Opałek i w najwyższym przerażeniu ujrzał leżącego bez
ducha Sadełka, nad którym krążyło teraz owo czarne stado.
Zapłakał poczciwy Koszałek-Opałek nad tak srogim losem nieszczęsnego zwierza, a
nasunąwszy kaptur głęboko na głowę, szedł w świat, gdzie oczy poniosą.
II
Smutna i ciężka była droga biednego kronikarza. Już wiatr jesienny nad borem latał, liście
z drzew rwał, z szumem je niósł i o ziemię ciskał.
Pola pożółkły, poczerniały łąki, ostatni skowronek dawno już śpiewać przestał. Blade,
jakby przygaszone słońce przeglądało przez chmury, wiatrem północnym pędzone. %7łurawie z
krzykiem porwały się we mgłach, lecąc daleko za morze.
Głodny i zziębnięty byłby Koszałek-Opałek na nic zmarniał, gdyby nie owe gromadki
pastuszków, które na polach, na rżyskach palą ognie i kartofle pieką. Gdzie więc tylko pod
lasem czy w szczerym polu siną smugę dymu i mały ogienek zobaczył, tam szedł, przy
chruście siadał i pastuszków o kartofle prosił. Dawali mu je chętnie, bo im, jedząc, dziwy
powiadał, a dzieci słuchały, otworzywszy gębki.
 Ho! ho!  mówił.  Nie w takich ja już drogach byłem! Raz, pamiętam, służyłem w
wojsku  wtedy byłem adiutantem  a król jegomość miał z całą armią kwaterę pod kominem
u jednej baby. Aż tu wypadł nam marsz od pieca do samego proga.
Posyła król mnie, jako adiutanta swego, pytać, czy wojsko maszerować może. Wychodzę
spod komina, patrzę, baba przędzie.
Kłaniam się grzecznie i pytam:
 Czy może wojsko nasze maszerować przez izbę?
Wytrzeszczyła baba oczy, ale mówi:
 Można .
Takem zaraz skoczył do króla, król bębnić kazał, zrobił się ruch okrutny pod kominem,
muzyka zagrała marsza i całe nasze wojsko przeszło prezentując broń przed babą. Kiedy
opowiadała pózniej o tym, to nikt wierzyć nie chciał.
 Reta!  mówią pastuszki, szerzej jeszcze otwierając gęby. [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exclamation.htw.pl