[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powiedział. W tym miejscu zbudziłem się z przekleństwem na ustach.
Gdy świt rozjaśnił niebo, dosiadłem konia i ruszyłem dalej. Noc była zimna
i dzień ciągle trzymał mnie w mroznym uścisku. Szron błyszczał na zdzbłach
trawy, a mój płaszcz nasiąkł wilgocią, gdyż użyłem go zamiast śpiwora. Koło
południa trochę ciepła wróciło na świat.
Trop był świeży doganiałem ich.
Kiedy ją znalazłem, zeskoczyłem z konia i pobiegłem do miejsca, gdzie leżała,
43
pod krzakiem dzikiej róży bez kwiatów. Ciernie podrapały jej policzki i ramię. Nie
żyła, lecz od niedawna, gdyż krew nie zakrzepła na piersi, gdzie uderzyło ostrze,
a ciało było jeszcze ciepłe. Zabrał wszystkie pierścionki i wysadzane klejnotami
grzebienie, w których zawarła swój majątek.
Nie było kamieni, z których mógłbym usypać kopiec. Wyciąłem Grayswandi-
rem płat darni i tam złożyłem ją na spoczynek. Nim przykryłem ją swoim płasz-
czem, musiałem zamknąć jej oczy. Dłoń mi drżała i wzrok miałem zamglony.
Stałem tam długo. . .
Pojechałem dalej i niewiele czasu minęło, nim go dopędziłem. Gnał, jakby
był ścigany przez demona. I był. Nie wyrzekłem ani słowa, kiedy zrzuciłem go
z konia. Ani potem. I nie użyłem miecza, choć on wyciągnął swój.
Cisnąłem jego pogruchotane ciało na wysoki dąb, a kiedy po chwili obejrza-
łem się, było czarne od ptaków.
Włożyłem na nią jej pierścionki, jej bransolety, jej grzebienie. Potem zasypa-
łem grób i to była Lorraine. Wszystko, czym była i czego pragnęła, skończyło
się tutaj.
I to już cała historia o tym, jak się spotkaliśmy i rozstaliśmy, Lorraine i ja,
w krainie zwanej Lorraine.
Wydaje się, że jest taka, jak całe moje życie, gdyż książę Amberu jest czę-
ścią i uczestnikiem całego zepsucia, jakie istnieje na świecie. To właśnie dlatego
ilekroć mówię o swoim sumieniu, coś wewnątrz mnie musi odpowiedzieć Ha!
W zwierciadłach tak wielu osądów moje ręce mają kolor krwi. Jestem częścią zła
istniejącego na świecie i w Cieniu. Czasem wyobrażam sobie, że jestem złem, któ-
re ma niszczyć inne zło. Zabijam Melkinów, kiedy ich znajduję, a gdy nadejdzie
Wielki Dzień, o którym mówią prorocy, lecz w który naprawdę nie wierzą, gdy
świat będzie całkiem oczyszczony ze zła, wtedy ja także odejdę w ciemność, po-
łykając przekleństwa. A może nawet wcześniej. Do tego czasu jednak nie umyję
rąk i nie pozwolę, by zwisały bezczynnie.
Zawróciłem do Twierdzy Ganelona, który wiedział, lecz który nigdy by nie
zrozumiał.
Rozdział 4
Dalej, wciąż dalej jechaliśmy z Ganelonem przedziwnymi dzikimi drogami
wiodącymi do Avalonu, alejami marzeń i koszmarów, pod mosiężną barkentyną
słońca i rozpalonymi białymi wyspami nocy, póki nie zmieniły się w diamento-
we i złote odpryski, gdzie księżyc pływał jak łabędz. Dzień wydzwonił zieleń
wiosny, przebyliśmy rzekę i noc zmroziła góry pod nami. Wypuściłem w mrok
strzałę mego pragnienia, a ona rozbłysła nam nad głowami i niby meteor roz-
płomieniła niebo. Jedyny smok, jakiego napotkaliśmy, był kulawy i kuśtykając
skrył się szybko, osmaliwszy stokrotki swoim sapaniem. Klucze barwnych pta-
ków wskazywały nam kierunek, a kryształowe głosy z jeziora powtarzały echem
nasze słowa, śpiewałem jadąc, a po pewnym czasie Ganelon przyłączył się do
mnie. Byliśmy w drodze już ponad tydzień, a ziemia, niebo i wiatr mówiły mi, że
jesteśmy niedaleko Avalonu.
Rozbiliśmy obóz w lesie, nad jeziorem, gdzie słońce wśliznęło się za skały,
a dzień skonał i przeminął. Poszedłem się wykąpać, a Ganelon wypakowywał
nasze rzeczy. Woda była zimna i orzezwiająca. Chlapałem się długo.
W kąpieli zdawało mi się, ze słyszę jakieś krzyki, ale nie byłem pewien. To był
dziwny las, więc nie przejmowałem się zbytnio. Mimo to ubrałem się i ruszyłem
do obozu.
Po drodze znów usłyszałem jakiś głos, jękliwy i proszący. Zbliżywszy się zo-
baczyłem, że rozmowa już trwa.
Ganelon siedział po turecku pod dębem. Nasze rzeczy leżały porozrzucane,
na środku polany zauważyłem trochę drewna na ognisko. Na drzewie wisiał czło-
wiek.
Był młody, o jasnych włosach i jasnej cerze. Poza tym trudno było cokolwiek
powiedzieć. Niełatwo jest właśnie to odczułem rozpoznać rysy i wzrost
tego, kto wisi głową w dół kilka stóp od ziemi.
Miał związane na plecach ręce i zwisał z niskiego konara na linie zapętlo-
nej wokół lewej kostki. Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami odpowiadał na
pytania Ganelona a jego twarz była mokra od śliny i potu.
Nie wisiał nieruchomo, lecz kołysał się w przód i w tył.
45
Miał obtarty policzek i kilka plamek krwi na koszuli.
Zatrzymałem się. Postanowiłem na razie się nie wtrącać. Obserwowałem. Ga-
nelon nie postąpiłby z nim w ten sposób bez powodu, więc sympatia dla chłopaka [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl exclamation.htw.pl
powiedział. W tym miejscu zbudziłem się z przekleństwem na ustach.
Gdy świt rozjaśnił niebo, dosiadłem konia i ruszyłem dalej. Noc była zimna
i dzień ciągle trzymał mnie w mroznym uścisku. Szron błyszczał na zdzbłach
trawy, a mój płaszcz nasiąkł wilgocią, gdyż użyłem go zamiast śpiwora. Koło
południa trochę ciepła wróciło na świat.
Trop był świeży doganiałem ich.
Kiedy ją znalazłem, zeskoczyłem z konia i pobiegłem do miejsca, gdzie leżała,
43
pod krzakiem dzikiej róży bez kwiatów. Ciernie podrapały jej policzki i ramię. Nie
żyła, lecz od niedawna, gdyż krew nie zakrzepła na piersi, gdzie uderzyło ostrze,
a ciało było jeszcze ciepłe. Zabrał wszystkie pierścionki i wysadzane klejnotami
grzebienie, w których zawarła swój majątek.
Nie było kamieni, z których mógłbym usypać kopiec. Wyciąłem Grayswandi-
rem płat darni i tam złożyłem ją na spoczynek. Nim przykryłem ją swoim płasz-
czem, musiałem zamknąć jej oczy. Dłoń mi drżała i wzrok miałem zamglony.
Stałem tam długo. . .
Pojechałem dalej i niewiele czasu minęło, nim go dopędziłem. Gnał, jakby
był ścigany przez demona. I był. Nie wyrzekłem ani słowa, kiedy zrzuciłem go
z konia. Ani potem. I nie użyłem miecza, choć on wyciągnął swój.
Cisnąłem jego pogruchotane ciało na wysoki dąb, a kiedy po chwili obejrza-
łem się, było czarne od ptaków.
Włożyłem na nią jej pierścionki, jej bransolety, jej grzebienie. Potem zasypa-
łem grób i to była Lorraine. Wszystko, czym była i czego pragnęła, skończyło
się tutaj.
I to już cała historia o tym, jak się spotkaliśmy i rozstaliśmy, Lorraine i ja,
w krainie zwanej Lorraine.
Wydaje się, że jest taka, jak całe moje życie, gdyż książę Amberu jest czę-
ścią i uczestnikiem całego zepsucia, jakie istnieje na świecie. To właśnie dlatego
ilekroć mówię o swoim sumieniu, coś wewnątrz mnie musi odpowiedzieć Ha!
W zwierciadłach tak wielu osądów moje ręce mają kolor krwi. Jestem częścią zła
istniejącego na świecie i w Cieniu. Czasem wyobrażam sobie, że jestem złem, któ-
re ma niszczyć inne zło. Zabijam Melkinów, kiedy ich znajduję, a gdy nadejdzie
Wielki Dzień, o którym mówią prorocy, lecz w który naprawdę nie wierzą, gdy
świat będzie całkiem oczyszczony ze zła, wtedy ja także odejdę w ciemność, po-
łykając przekleństwa. A może nawet wcześniej. Do tego czasu jednak nie umyję
rąk i nie pozwolę, by zwisały bezczynnie.
Zawróciłem do Twierdzy Ganelona, który wiedział, lecz który nigdy by nie
zrozumiał.
Rozdział 4
Dalej, wciąż dalej jechaliśmy z Ganelonem przedziwnymi dzikimi drogami
wiodącymi do Avalonu, alejami marzeń i koszmarów, pod mosiężną barkentyną
słońca i rozpalonymi białymi wyspami nocy, póki nie zmieniły się w diamento-
we i złote odpryski, gdzie księżyc pływał jak łabędz. Dzień wydzwonił zieleń
wiosny, przebyliśmy rzekę i noc zmroziła góry pod nami. Wypuściłem w mrok
strzałę mego pragnienia, a ona rozbłysła nam nad głowami i niby meteor roz-
płomieniła niebo. Jedyny smok, jakiego napotkaliśmy, był kulawy i kuśtykając
skrył się szybko, osmaliwszy stokrotki swoim sapaniem. Klucze barwnych pta-
ków wskazywały nam kierunek, a kryształowe głosy z jeziora powtarzały echem
nasze słowa, śpiewałem jadąc, a po pewnym czasie Ganelon przyłączył się do
mnie. Byliśmy w drodze już ponad tydzień, a ziemia, niebo i wiatr mówiły mi, że
jesteśmy niedaleko Avalonu.
Rozbiliśmy obóz w lesie, nad jeziorem, gdzie słońce wśliznęło się za skały,
a dzień skonał i przeminął. Poszedłem się wykąpać, a Ganelon wypakowywał
nasze rzeczy. Woda była zimna i orzezwiająca. Chlapałem się długo.
W kąpieli zdawało mi się, ze słyszę jakieś krzyki, ale nie byłem pewien. To był
dziwny las, więc nie przejmowałem się zbytnio. Mimo to ubrałem się i ruszyłem
do obozu.
Po drodze znów usłyszałem jakiś głos, jękliwy i proszący. Zbliżywszy się zo-
baczyłem, że rozmowa już trwa.
Ganelon siedział po turecku pod dębem. Nasze rzeczy leżały porozrzucane,
na środku polany zauważyłem trochę drewna na ognisko. Na drzewie wisiał czło-
wiek.
Był młody, o jasnych włosach i jasnej cerze. Poza tym trudno było cokolwiek
powiedzieć. Niełatwo jest właśnie to odczułem rozpoznać rysy i wzrost
tego, kto wisi głową w dół kilka stóp od ziemi.
Miał związane na plecach ręce i zwisał z niskiego konara na linie zapętlo-
nej wokół lewej kostki. Mówił krótkimi, urywanymi zdaniami odpowiadał na
pytania Ganelona a jego twarz była mokra od śliny i potu.
Nie wisiał nieruchomo, lecz kołysał się w przód i w tył.
45
Miał obtarty policzek i kilka plamek krwi na koszuli.
Zatrzymałem się. Postanowiłem na razie się nie wtrącać. Obserwowałem. Ga-
nelon nie postąpiłby z nim w ten sposób bez powodu, więc sympatia dla chłopaka [ Pobierz całość w formacie PDF ]