[ Pobierz całość w formacie PDF ]

 Kochany kapitanie, ja umiem się wspinać.
 Tak,  śmiał się stary  taki oficer mo\e dojść wysoko. Wiem to po sobie, do kapitana
i nadleśniczego. Dobrze, rób z tym kramem co chcesz.
Najbli\szym pociągiem wyruszył Robert, w towarzystwie Kurta z powrotem do Berlina.
Przybyli póznym wieczorem, mimo tego Robert udał się wprost do pałacu Bismarcka.
Okna pałacu były jasno oświetlone, u ministra musieli być goście. Portier chciał zapytać
oficera, czego tu szuka o tak póznej porze, ale ten tylko przebiegł obok i udał się wprost na
górę. W przedpokoju zastąpił Robertowi drogę osobisty lokaj ministra.
 Pan w jakiej sprawie?
 Muszę mówić z ekscelencją!
 To niemo\liwe, teraz są u niego goście.
 Ekscelencja na pewno mnie przyjmie.
Lokaj przyglądał się oficerowi z ironicznym uśmiechem, dlatego Robert wyciągnął swą
wizytówkę i powiedział:
 Oto mój bilet, proszę mnie zaraz zapowiedzieć!
 Mocno \ałuję, ale nie śmiem tego zrobić.
 Rozkazuję panu, by mnie zapowiedział! Zrozumiano!
To lokaja przeraziło, nie odwa\ył się więcej oponować i zniknął w środku. Ju\ po chwili
wrócił i rzekł powa\nie:
 Proszę za mną!
Zaprowadził go do komnaty, w której czekał ju\ Bismarck, a gdy ujrzał Helmera rzekł:
 Dla pana zawsze mam czas. Zn6wu się nadzwyczajnie przysłu\ył ojczyznie. Tego
Rosjanina pojmano, a w jego kapeluszu znaleziono wa\ne papiery, zasługuje pan na
wdzięczność. Ale jak pan odkrył tę tajemnicę.
 Zanim odpowiem na te pytania, pozwolę sobie wręczyć ekscelencji te oto papiery.
Wręczył kanclerzowi pakiet.
 Jestem zajęty i nie mam czasu na czytanie, ale nagłowki przecie\ muszę& a!
Otworzył pierwsze pismo i nie poprzestał na nagłówku, potem chwycił drugie.
 Proszę usiąść  zwrócił się Roberta.
Kanclerz właściwie nie czytał a pochłaniał treść pism, końce jego wąsów zdradzały
natę\oną uwagę. Gdy skończył zwrócił się do Roberta, z takim spojrzeniem, \e młody oficer
poczuł się zakłopotany.
 Panie Helmer, nie pojmuję, to wszystko i pan tak\e wygląda na cud. Pan, młody,
nieznany oficer, czyni odkrycia i wykrywa spiski, które ratują królestwo. Jak te dokumenty
dostały się w pańskie ręce?
 Kapitan Parkert, który wymknął się z Berlina, dał je na przechowanie bankierowi
Wallnerowi z Moguncji, a ten wydał mi je, gdy mu tylko powiedziałem, \e ich treść jest gorsza
od dynamitu.
 Znał ich treść?
Minister spojrzał na Helmera badawczo, nic nie mo\na było ukryć.
 Ekscelencjo, ten człowiek ju\ nie \yje.
 Z własnej woli?  zapytał bystry hrabia.
 Tak jest.
 Proszę opowiedzieć mi wszystko, dokładnie.
Robert zaczął opowiadać o zaginionym skarbie i jak to szukając właśnie tych przedmiotów,
wpadł na trop tajemnicy. Oszczędzał bankiera ile tylko mógł, a mimo to Bismarck powiedział:
 Oględność z jaką pan opowiada, tak\e dobrze świadczy o panu. Mo\e pan być wobec
mnie szczery, nie zawiodę pana zaufania. Proszę mówić otwarcie.
Teraz nie mogło być mowy o zatajeniu czegokolwiek. Robert opowiedział wszystko jak
było. Twarz Bismarcka miała dziwny wyraz, podał Robertowi rękę i rzekł:
 Panie Helmer, wielce pana cenię. Te słowa niech panu wystarczą za order. Na pańskiego
przyjaciela Platena, nie padnie nawet najmniejszy cień. Pana zaś zapraszam na jutro, na
godzinę dziesiątą. Pojedziemy wspólnie do króla, aby z pańskich ust usłyszał, jak to się panu
udało po raz wtóry przysłu\yć krajowi. Oczekuję pana punktualnie o dziesiątej.
Podał młodzieńcowi rękę i wyszedł. Robert wrócił do swoich, którzy z zainteresowaniem
oglądali skarby ze skrzyneczki. Opowiedział, gdzie był i zakończył z komicznie powa\ną miną
urzędnika:
 To chodzi o wielkiej wagi tajemnice państwowe, nie mogę ich wyjawić. Mo\e kiedyś
będzie mi wolno to uczynić.
 O patrzcie, jaki z niego dyplomata  śmiał się ksią\ę.  Ale co poczniesz z tymi
skarbami?
 O to samo pytał mnie kapitan  odrzekł śmiejąc się.  Powiedziałem, \e najlepiej
zrobię, jak podaruję je naszej Ró\yczce.
Wszyscy się zaśmiali, Ró\yczka zarumieniła, a jej matka spytała:
 A co na to powiedział poczciwy kapitan?
 Powiedział, \ebym nie marzył o rodzynkach, bo one nie są dla mnie i nie jestem do tego,
abym Ró\yczce cokolwiek darował.
 On widocznie był zdania, \e takiego skarbu nie nale\y rozdawać, tylko uwa\ać, aby nie
zniknął albo nie został wydany na pró\no.
Kiedy wrócił do pokoju usłyszał lekkie pukanie, do środka weszła Ró\yczka pytając:
 Robercie, czy naprawdę chciałeś mi podarować ten skarb?
 Tak, Ró\yczko.
 To schowaj go dobrze, bo za jakiś czas będę go mogła przyjąć.
 śadna inna, tylko ty go otrzymasz.
Przy tych słowach ich usta złączyły się w namiętnym pocałunku. Ró\yczka szepnęła:
 Kapitan Rodenstein jest starym burczymuchą! Uroczyście ci powiadam, \e tylko ty
zasługujesz na to, aby mi cokolwiek darować. Nieprawda\ mój kochany?
I szybko wybiegła z pokoju.
W HARARZE
Na Wy\ynie Abisyńskiej, która wznosi się na zachodnim brzegu Zatoki Adeńskiej, a łączy
Morze Czerwone z Oceanem Indyjskim, znajduje się kraina zwana Hararem. Częściowo nale\y
do sławnego Timbuktu, a częściowo do wprost baśniowego Eldorado. Najsławniejsi
podró\nicy próbowali zbadać ten zakątek, jednak bez rezultatu. Jedynie pewien oficer
królewskiej marynarki brytyjskiej, Richard Barton miał to szczęście, \e w ogóle stamtąd
wrócił. Inni, którzy dotarli do Hararu, nic powiedzieć nie mogli, bo drogi powrotnej ju\ nie
mieli.
Na wniosek rządu Wielkiej Brytanii, a zwłaszcza na skutek wieloletnich starań lorda
Wilberforce a, doszło do porozumienia między poszczególnymi państwami. Na jego mocy
zakazano handlu niewolnikami. Okręty wojenne wszystkich krajów miały nie tylko prawo, ale
wręcz obowiązek zatrzymywać statki podejrzane o przewo\enie niewolników. Nieszczęśników
miano uwalniać, bez względu na to kim byli, a załogę, począwszy od chłopca okrętowego do
kapitana wieszać bez sądu.
Mimo to niewolnictwo ciągle istniało, a były kraje gdzie handel niewolnikami kwitł nadal.
Jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku, ka\dy kto zwiedzał Konstantynopol, mógł
przekonać się naocznie, \e w mieście tym sprzedawano na targach ludzi wszelkich ras i
narodowości.
Ten nielegalny interes najbardziej rozwijał się w okolicach Nilu, w miejscowościach
poło\onych nad Morzem Czerwonym i na wschodnich wybrze\ach Afryki.
Do Hararu, le\ącego w głębi lądu mo\na dotrzeć jedynie przez kraj Nomadów somalijskich.
Somalijczycy to lud dumny, wojowniczy, \yjący w ciągłych zatargach ze swymi sąsiadami.
Dlatego podró\ przez ich kraj jest wyjątkowo niebezpieczna. Z tej właśnie przyczyny, tylko
bardzo niewielu udało się zbiec z Hararu i dotrzeć na wybrze\e.
Właśnie przez tę krainę szła karawana. Obok cię\ko objuczonych wielbłądów szli ludzie
czarni jak heban. Ka\dy z nich posiadał broń: starą, niespotykaną ju\ w cywilizowanych
stronach, flintę o długiej, perskiej lufie, maczugę z twardego drzewa, łuk i kołczan z zatrutymi
strzałami. Oprócz tego ka\dy z jezdzców miał za pasem zatknięty nó\.
Wielbłądy były powiązane ze sobą znanym sposobem: ogon pierwszego zaczepiony był za
uzdę drugiego i tak dalej. Jeden z wielbłądów dzwigał na grzbiecie lektykę. Była ona z ka\dej
strony zasłonięta przewiewnymi firankami. Z całą pewnością w lektyce przebywała kobieta,
której nikt niepowołany nie miał prawa oglądać. Obok na mocnym, białym mule jechał
mę\czyzna, prawdopodobnie dowódca karawany. Ubrany był w długi płaszcz beduiński, na [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exclamation.htw.pl