[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiele ładniejsza, ale wie, że jasne włosy to dla mnie coś bardzo smutnego.
Z tego właśnie powodu wyjechałyśmy z Paryża.
Anna miała sześć lat, mieszkałyśmy przy ulicy du Chateau w
czternastej dzielnicy już czwarty rok, były tam moje ulubione miejsca,
państwo Santullo, kilku miłych i dyskretnych sąsiadów, podwórko z
rowerkami  nic nie zastąpi podwórka z rowerkami, to znaczy, że są tam
młodzi chłopcy, jeszcze niewinni, którzy dzwonią, pedałują, którzy wierzą
w wysiłek fizyczny, dziewczynki siedzące może na ramie  a przede
wszystkim mur, naprzeciwko, z fioletowymi glicyniami wiosną.
Nigdy potem nie widziałam takich glicynii. Od kwietnia pokrywały
cały sąsiedni mur, wybuchały kiściami, zupełnie jak winne grona na
kiczowatym obrazku z mitologii greckiej, niekiedy trwały tak do końca
maja, starzały się, bledły, ale ja codziennie otaczałam je troską, przez całe
ich krótkie życie, z daleka do nich mówiłam. Rano pracowałam w domu,
pisałam w małej kuchni, zawsze ręcznie. Mam jeszcze od tego
stwardnienie na środkowym palcu, jest trochę zniekształcony; wytworzył
się u mnie nawet pewien tik: kiedy intensywnie rozmyślam, mocno
pocieram tę stwardniałą narośl, tak jakby miał stamtąd wyjść jakiś dobry
duszek, który spełni moje trzy życzenia. Anna chodziła do szkoły dwieście
metrów od domu, co rano ją tam odprowadzałam. Zajmowało nam to
najwyżej pięć minut, ale grzecznie trzymała mnie za rękę, żeby sam fakt,
iż matka ją odprowadza, nie był czymś zwykłym, żeby to wszystko miało
jakiś sens. Myślę, że dzieci uwielbiają rytuały. To był taki nasz poranny
rytuał. O jedenastej szykowałam się do wyjścia do pracy, jechałam
autobusem, aby przysłuchiwać się rozmowom ludzi, skraść im trochę ich
życia, o tej porze tylko starzy ludzie rozmawiali głośno, witali mnie
pełnymi szacunku słowami  dzień dobry pani , a ja ustępowałam im
miejsca, kiedy był tłok. Docierałam do redakcji, mieszczącej się za
kościołem Notre-Damede-Lorette, i pracowałam bez przerwy do
osiemnastej. Robiłam korektę, redagowałam, przerabiałam tytuły,
systematycznie usuwałam gry słów. Nie lubię tego, gra słów to takie
typowo francuskie, jakby jakieś porozumienie eliminujące wszystkich
tych, którzy nie są Francuzami, którym nawet słownik nic nie pomoże.
Jeszcze dzisiaj przychodzą mi do głowy, ku memu wielkiemu
zaniepokojeniu, gry słów, łatwe skojarzenia, muszę zrobić pewien wysiłek,
żeby ich nie stosować, to mój jedyny sposób, by pozostać godną, inną,
żywą.
Anną opiekowała się młoda Angielka. Kiedy wracałam o siódmej
wieczorem, co najmniej przez kwadrans rozmawiałyśmy po angielsku,
przy Annie, dla Anny, która wzdychała jak niegrzeczna małolata. W dniu
zamykania numeru Anna zostawała u koleżanki albo na dole u pani
Santullo, albo u Madeleine, mojej bardzo seksownej hiszpańskiej sąsiadki.
Najbardziej lubiła zostawać właśnie u niej. Razem oglądały hiszpańskie
filmy, Madeleine puszczała płyty ze smutnymi balladami, tańczyła na
wysokich obcasach i dla Anny to było prawdopodobnie bardzo egzotyczne
 słowo, którego nie wolno jej używać w mojej obecności. Nie stosuję
wielu reguł wobec mojej córki, ale od tej jednej nie wolno jej odstępować.
Słowo  egzotyczne nie jest odpowiednim słowem, nie jest właściwym
słowem, to ogólnik wynikający z ignorancji lub z paternalizmu. Ktoś
egzotyczny nie może być inteligentny. Ktoś egzotyczny nigdy nie dostanie
Nagrody Nobla. Ktoś egzotyczny jest zawsze trochę głupi, niewiele
rozumie z tego świata, owszem, miły, ale zacofany.
Zagniezdziłyśmy się w tym naszym skromnym życiu bez większych
niespodzianek, matka i córka starające się żyć jak najlepiej. Czasami
myślałam, że tu się zestarzeję, z tą hałasującą lodówką i kolorowymi
rysunkami Anny przypiętymi pinezkami do ściany. Czułam się
bezpiecznie, mogłam chodzić po ulicy z zamkniętymi oczami, zostawiać
Annę na długie godziny na skwerku, słuchając dochodzących stamtąd
dziecięcych głosów. Ale nic nie toczy się zgodnie z przewidywaniami,
zwłaszcza gdy się o tym marzy.
Pewnej soboty  Anna miała wtedy dokładnie sześć lat  poszłyśmy na
zakupy do supermarketu przy Porte d Orleans. Był tam dziki tłum, rodziny
z wózkami, głosy bez przerwy gadające do nas przez megafony. Anna
chciała różowe cukierki naładowane chemią, które musują na języku, od [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • exclamation.htw.pl